Nie można odmówić poczucia humoru Lucasowi Mourze. Brazylijski piłkarz Tottenhamu wyjątkowo celnie spuentował wielogodzinną przerwę w pracy serwerów obsługujących dwa gigantyczne pożeracze naszego czasu, czyli Facebooka i Instagrama. „Wreszcie mogłem pogadać trochę z żoną. Co za miła osoba” – napisał. Oczywiście w innym medium, które akurat nie padło, na Twitterze. Ale już tak serio, czy zastanawialiście się, co stracilibyśmy, nawet nie jako ludzie, a jako fani, gdyby media społecznościowe szlag trafił na dobre?
Śmiem przypuszczać, że poniedziałkowe popołudnie i godziny wieczorne były koszmarne dla wszelkiej maści influencerów. Ich życie musiało legnąć na chwilę w gruzach, bo skoro padły FB i Insta, to przecież tak jakby oni sami padli, w końcu wszystko co mieli, przenieśli już tam.
Mam to wielkie szczęście, że znam świat sprzed ery mediów społecznościowych, zamieszczanych tam fotek z nabotoksowanymi wargami, reklam kremów na wszystko co potrzeba, a także życiowych przemyśleń, przy których Paulo Coelho to antyteza banału.
Zdążyłem poznać świat wołania kogoś pod blokiem, by zagrać w piłkę, zamawiania meczów międzyklasowych na przerwie, a także tej zdumiewającej telepatii, gdy wszyscy zjawiają się w jakimś miejscu – na boisku czy w parku na ławce – chociaż nie mieli grupy na WhatsAppie i nikt nawet nie wyznaczył godziny.
Instagramowo-fejsbukowa katastrofa niezmiernie mnie rozbawiła. Przyznam, że przez chwilkę zamarzyło mi się, żeby jedni i drudzy już nigdy nie powrócili. Niektórzy musieliby zacząć szukać uczciwej pracy, a poza tym nic wielkiego by się w naszych życiach nie stało. Co najwyżej, tak jak ironizował Lucas Moura, pogadalibyśmy częściej ze swoimi bliskimi. Byłoby mi przez moment smutno, bo straciłbym sporo fajnych zdjęć (Instagram traktuję jak aktualizowany album fotograficzny, nic więcej), choć i to pewnie jakoś bym przeżył, w końcu od czego mamy wspomnienia.
Całkiem możliwe, że w ciągu tych kilku lub kilkunastu godzin, gdy zostaliśmy odcięci od możliwości scrollowania, sprawdzania i kodowania kolejnych niewiele wnoszących do naszego życia obrazów, Mark Zuckerberg stracił dużo pieniędzy i jednocześnie zyskał jeszcze więcej rozgłosu. To było jak – przypadkowe oczywiście – zabranie dzieciom ulubionej zabawki. Pozostawienie ich w lamencie i niezrozumieniu. Mówiły o tym wszystkie telewizje świata i pisały wszystkie portale. Reporterzy potrząsali ze zdumieniem głowami, a prowadzące akcentowały z powagą i troską należnym wydarzeniu takiej rangi.
Ja zastanawiałem się w domowym zaciszu, jaki wpływ miałoby całkowicie zniknięcie tych platform dla świata piłki, bo przecież, jako bardzo popularna dyscyplina sportu, mocno skleiła się z internetem na każdej właściwie płaszczyźnie. Sam przez lata śledziłem na bieżąco wszelkie newsy na Twitterze, ale jako że nie przepadam za chodzeniem po szlamie (strasznie brudzą się buty), dawno już tego nie robię i w związku z tym faktem nie stało się absolutnie nic.
Obserwuję natomiast treści zamieszczane w sieci, głównie za pośrednictwem Instagrama, przez kluby, samych piłkarzy, czy różne media zajmujące się sportem. Cel tych ostatnich jest prosty – reklama. Stories czy linki mogą zachęcać do obejrzenia programu, posłuchania audycji lub przeczytania tekstu i to jest, tak uważam, najuczciwsze podejście. Ludzie często nie mają czasu na selekcję tematyczną, niekiedy wręcz coś im umyka i są wdzięczni za przypomnienie. Wiele razy na przykład zastanawiałem się nad sensem zapowiadania meczu, jaki pokażemy na antenie Canal+, bo przecież jeśli jest to, powiedzmy, mecz Manchesteru United, to każdy szanujący się fan zna na pamięć godzinę jego rozpoczęcia. Okazuje się, że nie! Wiele razy po takich wrzutkach dostawałem zwrotkę: „dzięki za info!”, czy „zapomniałbym”.
Ludzie żyją dziś szybko, a jednocześnie potrzebują życia ujętego w sensowne ramy, a cóż może stanowić dla wielu lepszą konstrukcję niż timeline czy feed. W myśl dosłownego tłumaczenia tej drugiej frazy, karmieni treściami, czują się zaspokojeni, bezpieczni. Mają stałe punkty dnia i tygodnia. Dają serduszka ulubionym sportowcom, ci zaś kolekcjonują followersów, w milionach. Być może dojdzie kiedyś do sytuacji, w której (a może już doszło, cholera wie), klub mając do wyboru dwóch graczy na tę samą pozycję, obdarzonych podobnymi parametrami, kosztujących mniej, więcej tyle samo, wybierze tego, który ma więcej obserwujących.
Dla samych piłkarzy Instagram stał się źródłem zarabiania. Legendy krążą o zarobkach Cristiano Ronaldo za jeden post. Same kluby zaczęły z pewnością zwracać uwagę na to, jak zawodnicy się prowadzą, jaki content udostępniają w przestrzeni publicznej – np. Southampton monitorowało media społecznościowe Jana Bednarka, zanim kupiło polskiego obrońcę.
Social media są więc tak samo potrzebne, jak... niepotrzebne. Nie można mieć pretensji za ich pojawienie się, świat dąży w kierunku coraz większego ekshibicjonizmu, o czym nawinął pięknie Ras w kawałku „Fast Food”. Rosalie śpiewa: „nie cię znać, żeby znać cię, odpowiadam tylko: wiem, widziałam”, Arek rapuje: „Nic nowego, bo widziałem instastory”, a Taco Hemingway dodaje: „Halo, dzień dobry jestem Fifi, nie mów co tam słychać, wszystko widziałem na relacji twego towarzystwa”.
Wiemy dziś o ludziach, których oglądamy w grze, z trybun lub przed telewizorem, znacznie więcej niż byśmy może nawet chcieli. Niekiedy czujemy zażenowanie, bo nie tak wyobrażaliśmy sobie prywatnie idola, który pakuje dwadzieścia goli w sezonie, itd.
Moją uwagę zwraca natomiast wyścig na posty, zmierzający ewidentnie w złą stronę. Wiele piłkarskich profili, które zaobserwowałem przed laty, w pogoni za lajkami wrzuca jakieś bzdety zupełnie niezwiązane z futbolem. Jak ostatnio 433. Goście sypią piasek do piłki, którą potem kopie ich kumpel, o mały włos łamiąc sobie nogę. No naprawdę – prześmieszne! Kiedy oglądam takie rzeczy, dochodzę do wniosku, że współczesne media za pośrednictwem FB czi IG nie tyle starają się ogłupić odbiorcę, co ośmieszyć same siebie. My to wszystko łykamy, „jak młode pelikany”, mawiał mój kumpel. Wynika to z tego, że niewiele wymagamy już od świata. Fast food można dostać najszybciej i zawsze nasyci. To uczciwy układ, w którym nikt nikogo już nawet nie oszukuje.