Fryderyk w kategorii Album Roku Hip-Hop jest jak piłka w dwóch ogniach - jedni chcą ją jak najszybciej odrzucić, drudzy uchylają się, żeby tylko do nich nie trafiła. Warto coś z tym zrobić - pisze Jacek Sobczyński, kierownik redakcji newonce
A przecież miało być normalnie. Nareszcie rapowe nominacje, które praktycznie w całości można obronić. Same Fryderyki zyskały też należną im oprawę; gala transmitowana w wiodącej stacji TV, do tego w prime time, gwiazdy na scenie, gwiazdy pod sceną, rozmach i odrobina blichtru. Akademia Fonograficzna od początku deklarowała: Fryderyki mają już 25 lat, wiadomo jak mocno podupadł ich prestiż, ale idzie nowe. Jak wyszło?
Nie ma co skupiać się na całości, skoro sam tytuł tekstu pochyla się nad tylko jedną kategorią. A wyszło mocno absurdalnie, skoro z niewiadomych przyczyn Fryderykiem nagrodzono nie jedną, ale aż trzy płyty. To wbrew pozorom dosyć ważny sygnał. No bo popatrzcie - przez lata Akademia Fonograficzna konsekwentnie pokazywała, że nie ma pojęcia co z tymi raperami właściwie zrobić. I albo hurtowo nominowała artystów dobrze im znanych, albo celowała na oślep, czego idealnym przykładem jest sytuacja sprzed roku, gdy nominacje otrzymali m.in. Grubson i Guova, których płyty nie były aż tak ważne, by zmieścić się w piątce najlepszych rap-wydawnictw roku - wie o tym każdy, kto chociaż trochę interesuje się rapem. Tym razem, żeby uniknąć kolejnej fali krytyki, asekuracyjnie nagrodzono praktycznie wszystkich nominowanych. Serio - przecież jednymi raperem z piątki, który obszedł się w tym roku smakiem, był Abradab (Taco Hemingway dostał aż dwie nominacje).
Mamy więc Akademię, która albo ignoruje autentycznie ważne zjawiska na polskiej scenie (przypominamy: tacy Łona, Paluch czy donGURALesko nigdy nie dostali choćby jednej nominacji, a rok temu spektakularnie zignorowano najlepiej sprzedający się album w tym kraju, czyli Egzotykę), albo wielkopańsko rozrzuca statuetki na lewo i prawo. Mamy też samych artystów, którzy nawet nie ukrywają, że mają Fryderyki głęboko w d**ie. Hip-hopowcy zawsze trzymają się z daleka od wszelkich establismentowych wyróżnień, co znalazło swoje odbicie na wczorajszej gali: nagrodzono aż trzy płyty, ale żaden z autorów nie pofatygował się, żeby odebrać swoją statuetkę. Zresztą producenci całego wydarzenia też pokazali, że traktują hip-hop po macoszemu, skoro w transmisji nie pokazano na żywo momentu wręczenia nagrody dla rapowej płyty roku. Bali się przemówień MC's? Przecież i tak koniec końców zawsze po Fryderyka musi pójść Tytus.
Nie ma co uszczęśliwiać nikogo na siłę. Zamiast tego Akademia powinna zacząć traktować hip-hop na równi z innymi gatunkami. I na przykład brać pod uwagę raperów w kategorii Autor Roku, Kompozytor Roku czy Piosenka Roku, bo regularnie są tam pomijani. To nic, że potencjalny zwycięzca może znowu nie odebrać nagrody. W latach 90. jakoś nikomu nie przeszkadzało, żeby obok popowych gwiazd pokroju Anity Lipnickiej nominacje w najważniejszych kategoriach otrzymywał stuprocentowo niszowy i niepasujący do reszty Homo Twist, przez co niewtajemniczeni słuchacze mogli po prostu zainteresować się ich muzyką. A dziś cała ta przygoda hip-hopowców z Fryderykami przypomina trochę LOTTO. Komora losowania jest pusta, następuje zwolnienie blokady...