Aż sześciu zawodników rywali opuściło boisko z ponad 90-procentową skutecznością podań. Polacy tak celnie jak przeciwko Belgii też jeszcze w tym roku nie zagrywali. Co brzmi jak obustronny pokaz jakości z piłką przy nodze, w rzeczywistości długo było futbolem bezkontaktowym o mocnym posmaku letniego sparingu.
Dla Polaków mecz z Belgią miał być tym, w którym Czesław Michniewicz po raz pierwszy w tej edycji Ligi Narodów wybierze najsilniejszy możliwy skład, starając się zobaczyć, jak wygląda dziś pierwszy garnitur jego reprezentacji. Jednak albo głosy o planowanym sprawdzianie generalnym były przesadzone, albo sztabowi nie udało się tego myślenia zaszczepić w zawodnikach, ale długimi fragmentami warszawskie spotkanie przypominało nie walkę o punkty, lecz ostatni mecz towarzyski wymęczonych sezonem i zgrupowaniem zawodników przed wyjazdem na upragnione urlopy. Na Stadionie Narodowym można było obejrzeć kilka ciekawych akcji, a w końcówce nawet przeżyć trochę emocji, ale z obu stron był to już futbol o zabarwieniu sparingowym, co objawiało się przede wszystkim w tym, jak bezkontaktowo przebiegała ta rywalizacja.
Gdy spojrzy się w statystyki z tego meczu, najbardziej rzuca się w oczy niezwykle wysoki odsetek celnych podań po obu stronach. Aż 92% ze wszystkich 780 podań Belgów w tym meczu dotarło do adresatów, co jest wynikiem robiącym wrażenie. Ale Polacy też pod tym względem spisali się naprawdę solidnie: 83% celnych zagrań to najlepszy wynik reprezentacji Polski w tym roku. Spośród zawodników podstawowego składu nie było ani jednego, który zszedłby poniżej 74% dokładnych podań, Karol Linetty wykręcił nawet znakomite 96%. Tyle że na tle Belgów taki wynik nie mógł robić wrażenia: tam piłkarzy z wynikiem ponad 90% było aż sześciu. Rzadko kiedy w meczu piłkarskim zdarza się, by po obu stronach piłka tak sprawnie krążyła od nogi do nogi.
Co może sprawiać wrażenie jakiegoś obustronnego pokazu jakości, w rzeczywistości takim nie było. Futbol potrzebuje niecelnych podań, bo one zwykle z czegoś wynikają. Zawodowy piłkarz na poziomie reprezentacyjnym jest w stanie celnie podać w dowolne miejsce na boisku. Chyba że zabierze mu się przestrzeń i wywrze na nim presję. Wtedy znacznie łatwiej o błąd. Ponadprzeciętnie wyśrubowane statystyki podań potwierdzają jedynie wrażenie z oglądania meczu: że obie strony w dużej mierze zaniechały pressingu. Polacy jeszcze wyraźniej niż w poprzednich spotkaniach oddali przeciwnikom inicjatywę, nie doskakując do nich agresywniej, nawet gdy przekroczyli połowę. Nastawiali się na wybijanie piłek zagrywanych w pole karne czy na przechwyty, ale nie na odzyskanie piłki w pojedynku, starciu wręcz, bliższym podejściu do rywala. Być może była to lekcja z meczu w Brukseli: indywidualne umiejętności Belgów pewnie pozwoliłyby im poradzić sobie z polskimi zawodnikami, gdyby ci podeszli bliżej.
PIŁKI ZA WAHADŁOWYCH
Polacy nie dawali się więc tak często ogrywać rywalom w bezpośrednich pojedynkach, ale gracze Roberto Martineza potrafili korzystać z pozostawionej im swobody. Zwłaszcza w pierwszej połowie namiętnie wykorzystywali przestrzeń za plecami polskich wahadłowych, przede wszystkim Nicoli Zalewskiego, który, zmuszony do przestawienia proporcji w grze na korzyść defensywy, prezentował się znacznie gorzej niż wtedy, gdy mógł swobodnie atakować. Belgowie chętnie zbiegali na skrzydła kilkoma zawodnikami, pokazując się do dłuższych crossowych lub prostopadłych zagrań. Para Matty Cash – Zalewski, która na papierze dawała nadzieje na całkiem duży ofensywny szum na skrzydłach, przede wszystkim musiała się martwić o to, co dzieje się za jej plecami. Tego rodzaju zagrania zmuszały półprawego Mateusza Wieteską i półlewego Jakuba Kiwiora do schodzenia na boki, co rozciągało polską defensywę, pozostawiając rywalom więcej możliwości wbiegnięcia w pole karne z drugiej linii.
PROBLEM Z PRESSINGIEM W PIERWSZEJ LINII
Częstotliwość posyłania takich podań wynikała w dużej mierze z bierności polskiej pierwszej linii. Bez piłki Polacy ustawiali się w systemie 5-3-2, co oznaczało, że Piotr Zieliński i Robert Lewandowski musieli doskakiwać z pressingiem do trzech stoperów belgijskich. Starali się ich wspierać, w zależności od strony, Szymon Żurkowski lub Sebastian Szymański, ale często ze środka pomocy mieli zbyt daleko, by utrudnić zagranie stoperowi. Podchodząc do rywala na stałe w ustawieniu 5-2-3, czyli z Szymańskim bliżej linii bocznej niż osi boiska, Polacy mieliby większe szanse na założenie pressingu, ale za to łatwiej byłoby Belgom zagrywać piłki przez środek boiska. A kiedy do pressingu starali się podchodzić wahadłowi, Belgowie błyskawicznie posyłali im piłkę za plecy. Problem z uchwyceniem pressingiem belgijskiego rozegrania sprawiał, że za linię obrony Polaków co rusz przedostawała się jakaś piłka.
POŁACIE DO POKONANIA
Problem z założeniem pressingu w jakimkolwiek miejscu boiska wpływał też na to, jak wyglądała gra ofensywna. Nawet gdy Polakom udawało się przejąć piłkę, zwykle następowało to głęboko na własnej połowie, co oznaczało konieczność pokonania z piłką kilkudziesięciu metrów.
Polacy rzadko byli w stanie to zrobić, przez co Simon Mignolet długo miał bardzo spokojny wieczór. Dwie najgroźniejsze sytuacje przed przerwą Polacy stworzyli po indywidualnych błyskach podających: najpierw po cudownym podaniu Matty’ego Casha przez pół boiska sytuację sam na sam z bramkarzem zmarnował Szymański, później po bardzo dobrym dośrodkowaniu Lewandowskiego na dalszy słupek, minimalnie spudłował Nicola Zalewski. W kontratakach zawodnicy zwykle musieli sobie radzić samemu albo co najwyżej we dwóch. Belgowie nie forsowali tempa. Skupiali się na starannym rozgrywaniu w środkowej strefie, korzystając z miejsca, które im zostawiano. Ich średnia sekwencja podań wynosiła aż osiem zagrań, co jest wynikiem rzadko spotykanym. Gracze Martineza bardzo szanowali piłkę, nie pchając się za wszelką cenę do przodu: w tercji ofensywnej spędzili w tym meczu dokładnie tyle samo czasu, ile Polacy pod ich bramką. Przez zdecydowaną większość czasu gra toczyła się w środku. Belgowie grali, Polacy przesuwali, ale raczej nie doskakiwali zbyt agresywnie.
PECH ŚWIDERSKIEGO
Zmiana obrazu meczu nastąpiła, dopiero gdy Polacy przez długo utrzymujący się stykowy wynik, zwietrzyli szansę na punkt. Po wejściu Karola Świderskiego Lewandowski bardziej wziął się za rozgrywanie, napędzając kilka ciekawych akcji. W końcówce to Polacy mogli mówić o pechu, bo dwa razy napastnik Charlotte FC był bliski zdobycia bramki. Z samych sytuacji bramkowych gospodarze zasłużyli w tym meczu na co najmniej gola, choć z drugiej strony skuteczność, jaką mieli w Rotterdamie, gdzie zdobyli dwie bramki z dwóch sytuacji, trudno na dłuższą metę utrzymać. Los musiał w którymś momencie zabrać to, co dał kilka dni temu. Inna sprawa, że w tej fazie meczu, gdy Polacy otworzyli się i zaczęli grać wysoko ustawioną linią obrony, Belgowie też wyprowadzili kilka groźnych kontrataków, po których Polacy mogli mówić o szczęściu albo o dobrym czytaniu gry Wojciecha Szczęsnego zażegnującego niebezpieczeństwo wychodzeniem na przedpole.
SPÓŹNIONA ODWAGA
Można żałować, że Polacy po szybko straconej bramce nie spróbowali trochę wcześniej grać wyżej, bardziej agresywnie, próbując wymuszać na Belgach błędy. Być może dla Michniewicza ważniejsze było, by nie narazić się na kolejną w ciągu kilku dni klęskę z tym samym rywalem, ale końcówka pokazała, że z Belgami w tym składzie i w takim nastawieniu, można było powalczyć odważniej. Odbierając piłkę wyżej i mając po przechwycie krótszą drogę do bramki, Polacy nie trwoniliby też tak mocno energii, której w ostatnim meczu sezonu pewnie nie mieli już w zapasie tak dużo. Niejednokrotnie piłkarze podkreślają, że gra bez piłki męczy dużo bardziej niż z piłką przy nodze. Pod koniec pierwszej połowy licznik posiadania piłki wskazywał, że Polacy byli przy niej ledwie przez 28% czasu gry. Na przestrzeni całego meczu podskoczył do ledwie 31%. Będąc do tego stopnia zdominowanym, trudno bronić z pasją, a potem jeszcze z werwą ruszać dużą liczbą graczy do kontrataku. Niewykluczone więc, że ten ostatni zryw w samej końcówce był maksimum, co piłkarze mogli z siebie dać. Trudno oczekiwać wielkich widowisk na ostatnich metrach maratonu.