Dzięki tej premierze, za sprawą Universal Music Poland, podgatunek niepostrzeżenie pojawił się nieco bliżej głównego nurtu. I choć zapewne zdobędzie swoje liczby, to niekoniecznie za sprawą jakości.
Nieco ponad rok temu spekulowaliśmy, kto jest w stanie rozkręcić nad Wisłą emo trap. Mieliśmy kilku kandydatów, z czego niektórzy zdążyli już nagrać sporo tracków mniej lub bardziej ocierających się o ten nurt. Odcinanie, które pojawiło się pod skrzydłami majorsa, jest mocnym sygnałem, że wielcy też czują potencjał tej stylistyki pod względem – jak się wydaje – i artystycznym, i marketingowym. Warto więc przyjrzeć się mu raz jeszcze, tym razem przez pryzmat krążka, którego autor powinien zostać za moment bardzo wyhajpowany.
W przypadku tej płyty warto zrezygnować z wysokich, bardzo wyrazistych kwantyfikatorów. Nie jest to bowiem ani jedna z najlepszych płyt roku, ani też najgorszych. W zasadzie to jeden z tych materiałów, które pozostawiają odbiorcę obojętnym. A twór kultury, który nie wywołuje żadnych emocji, trudno określić jako udany.
Podchodzenie do niego na chłodno staje się więc nie tyle możliwością, ile koniecznością. Zarzuty? Są. Wszystkie możemy jednak sprowadzić do padającego w tytule jednego z kawałków słowa letarg.
Mamy tu bowiem gospodarza, który apatycznie porusza się po bitach, co nawet nie byłoby złe pod względem formy, gdyby nie fakt, że na każdym kroku demonstruje emocjonalność brzmiącą jak wymuszona prawidłami subgatunku. Ba, można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że wygląda ona na zupełnie nieuzasadnioną. Kolejne smutne partie to zbiór ledwie szkieletów historii, którym brakuje i solidnego powodu, i rzetelnego rozwinięcia, przez co stają się zupełnie przezroczyste i cierpiące na niedobór treści. Być może tak to miało wyglądać, ale takie założenie sprawiło, że mamy do czynienia nie z poruszającymi do głębi linijkami, lecz rzęsistymi łzami na zawołanie.
Różnicę w podejściu do materii widać najmocniej wtedy, gdy na bicie pojawia się mlodyskiny, MC z własnym kolorem, któremu daleko do generyczności. Trzeba jednak zaznaczyć, że gdyby nawet pojawiał się na featuringu w każdym numerze, to mógłby nie podnieść poziomu całości. Bo przecież nie zmieniłby produkcji.
Muzyka to sztuka przetwarzania, ale pewne rzeczy nie powinny nigdy być wskrzeszane i raz jeszcze brane na warsztat. Tak niestety stało się ze smutnorapową gitarą i jej kolejnymi wariacjami. Nim ktoś powie, że w wykorzystywaniu strun nie ma nic złego – fakt, ale trzeba umieć to robić. Umieli w Stanach Zjednoczonych, gdzie instrument wyszedł z dobrego korzenia muzycznego, a niektórzy zdecydowanie nie umieją w Polsce, bo wywodzą go z tradycji polishrocka.
Pal licho nawet powtarzalność formalną, przez którą mimowolnie traci się uwagę; przede wszystkim w uszy razi płaskość, która nie zostaje zniwelowana (mimo sporych chęci) przestrzennością tła i wokalu. To niepotrzebne zbliżanie się do niższych rejestrów popu. Dużo ciekawiej robi się, gdy inne elementy zaczynają dochodzić do głosu, jak w żywszym i nieprzyjemnym Domu.
Mimo tego, że mówimy o bardzo, bardzo przeciętnym wydawnictwie, wiele wskazuje na to, że pójdzie ono szerzej w kraj. Miejmy nadzieję, że ten impuls sprawi, iż liryka i muzyka ulegną jakościowej zmianie – bo jeśli nie, to może nas czekać wysyp albumów łudząco i nieznośne do siebie podobnych. A wtedy to już faktycznie będzie smutanie.