Zaczęło się od marszałka Sejmu, który nie ukrywał, że członkowie jego rodziny palą marihuanę i pytał z sejmowej mównicy czy w związku z tym jest przestępcą. A skończyło jednym z najostrzejszych praw antynarkotykowych w Europie. Polska i narkotyki w latach 90.? Status związku – to skomplikowane.
Artykuł pierwotnie ukazał się we wrześniu 2022 roku.
W PRL-u problem narkotyków nie istniał. Oczywiście – według oficjalnego przekazu władzy. Wystarczyło przejść kilkaset metrów stołecznym Nowym Światem, żeby natknąć się na wegetujących po bramach, wyniszczonych kompotem (cieczą zawierającą alkaloidy opium) załogantów. Ćpanie odbywało się zwłaszcza w okolicach ulicy Foksal; bardzo barwnie ten wycinek warszawskiej rzeczywistości lat 70. i 80. opisywał w swojej biografii Ćpałem, chlałem i przetrwałem Maciej Maleńczuk. Heroina była obecna ze względu na powszechną dostępność maków, z których następnie domowymi sposobami wytwarzano kompot. W latach 80. palono też marihuanę, zwykle popularną samosiejkę.
Ale trawa nie była problemem, wszędzie rosła i wszyscy jarali. Nie były też wielkim problemem leki dostępne w aptekach, w których można było znaleźć wiele substancji. Najsłynniejszy to chyba Astmosan. Nie wiem, co w nim było, ale starzy załoganci wspominają go z rozrzewnieniem do dzisiaj. Podobno strasznie trzepał. Były też różne wynalazki, słyszałem m.in. o wąchaniu smażonego IXI (popularny w latach PRL-u proszek do prania – przyp. red.). Ale nikt od tego nie umarł. Problemem była heroina. Mak rósł wszędzie, więc każdy mógł sobie go nazbierać i przygotować „kompot”, czyli makowy wywar. Wszyscy wiedzieli, że sięganie po heroinę to najprawdopodobniej bilet w jedną stronę, a i tak wielu wchodziło w to świadomie. Heroiny było bardzo dużo. Jako młody chłopak, właściwie dzieciak, widywałem kompociarzy wszędzie, szczególnie na Starym Mieście, w Pasażu Śródmiejskim i na dzisiejszej Chmielnej, wówczas Rutkowskiego. Trochę się ich bałem, bo przypominali zombie. „Kompot” siał straszne spustoszenie w organizmach – wspomina Tomasz Lada, dziennikarz muzyczny, autor książki Zagrani na śmierć, opowiadającej o losach Janusza Rołta, Dariusza Hajna i Roberta Sadowskiego, trzech polskich muzyków, których życia przedwcześnie zabrał heroinowy nałóg.
Monar, czyli pralnia mózgów
W roku 1978 powstał Monar, założony przez terapeutę Marka Kotańskiego pierwszy polski ośrodek dla uzależnionych; z czasem stał się siecią placówek odwykowych.
Lada: Kotańskiego wszyscy się bali, bo był blisko Komitetu Centralnego, więc ludzie mówili, że na pewno jest kapusiem. Poza tym Monar miał koszmarne metody terapii, oni dosłownie prali tym uzależnionym mózgi. Miałem znajomych, którzy tam trafili i wyszli z mentalnością dzieci. Monar zniszczył im osobowość i budował nową. Te ich metody były brutalne i chyba niezbyt skuteczne, bo wielu po powrocie z Monaru wracało do starych zwyczajów. Ale starali się pomóc. Natomiast większość społeczeństwa nienawidziła albo brzydziła się narkomanów. Zwłaszcza, jak pojawiło się AIDS. Ludzie dostawali paranoi. Te wiejskie ośrodki Monaru były podpalane. Traktowali kompociarzy gorzej niż bydło – stodół przecież nie podpalali.
To pokazywało, że za komuny problem był. I choć władza udawała, że nie widzi narkomanów, to o ich istnieniu doskonale wiedziało społeczeństwo, odbierające ich albo jak popalających trawkę hipisów, albo odrażających kompociarzy, którzy bywali też nosicielami szalejącego wówczas wirusa HIV. W takich okolicznościach trudno było dyskutować o tym, czy tzw. miękkie narkotyki (chodziło o marihuanę i hasz) mogą w przyszłości podlegać legalizacji. Nie, w masowej wyobraźni trawka, podobnie jak heroina, była prostą drogą do podziemi stołecznego Dworca Centralnego, gdzie dogorywali narkomani z całej Polski. A w ogóle to lepiej było o narkotykach nie mówić, zwłaszcza że Polska – przechodząca wówczas zmiany ustrojowe – miała inne sprawy na głowie.
Kiedy ja chodziłem do szkoły na przełomie lat 80. i 90. nikt nigdy nie mówił nam nic ani na temat marihuany, ani opiatów, a tym bardziej amfetaminy, kokainy czy LSD lub o ekstazkach. Pod koniec PRL-u w masowym odbiorze narkomanami byli pacjenci Kotańskiego, ćpuny z dworców, ex hipisi, którzy w ramach socjalistycznego załatwiania i kreatywnego kombinowania wynaleźli kompot i się nim wykończyli. Wszyscy pozostali wydawali się zaliczać do grona „artystów”, „cyganerii” itp. Wywar z maku robiony na melinach wydawał się nie mieć nic wspólnego z samą heroiną, szczególnie kiedy ta około 1995/96 pojawiła się pod elegancką postacią palonego brown sugar. Kotański zajmował się leczeniem „zombie”, mniej samą profilaktyką, a poza tym po upadku PRL jego metody działania spotykały się z coraz mniejszą akceptacją społeczną. Rozproszył zresztą swoją energię, choć oczywiście słusznie w latach 90. zajmował się też epidemią wirusa HIV i bezdomnymi; bardzo ciekawie pokazywała to ostatnio książka Anny Kamińskiej „Kotański. Bóg Ojciec. Konfrontacja. Opowieść o legendarnym twórcy Monaru". Krótko mówiąc, walcząc z komuną i wprowadzając kapitalizm ani organizacje społeczne, ani tym bardziej władza po roku 1989 nie myślały, że Zachód i nowoczesność to także nowe, pięknie opakowane drugs – opowiada Max Cegielski, dziennikarz, pisarz, prowadzący na antenie newonce.radio literacką audycję TXT.
Asteriksy, Obeliksy i narkotykowy karnawał lat 90.
Transformacja ustrojowa zmieniła w Polsce wszystko. Także w sferze używek.
Monar powstał, żeby leczyć kompociarzy. Jagoda Władoń – będąca swego czasu prawą ręką Kotańskiego – opowiadała mi, że początek lat 90. był redefinicją tego, z czym przedtem mieli do czynienia. Nagle szala przechyliła się na politoksykomanię, czyli po prostu walenie wszystkiego. A wcześniej narkomani trzymali się jednej używki; przeważająca większość kompotu, co poniektórzy różnych spidów – mówi Filip Kalinowski, dziennikarz, gospodarz audycji Za daleki odlot na antenie newonce.radio.
Bo i w Polsce stopniowo zaczęło pojawiać się wszystko. I choć były marszałek Sejmu, poseł PSL, Mikołaj Kozakiewicz był bodaj jedynym politykiem, który głośno opowiadał się za tym, by nie karać posiadających marihuanę (w Sejmie pojawiały się głosy, przekonujące, by ten haniebny występek groził pozbawieniem wolności do lat pięciu), to społeczeństwo, korzystając na otwarciu granic, uzyskało dostęp do nowych narkotyków. Samosiejkę zastąpiły marihuanowe maczanki z większym stężeniem THC. W Polsce na szeroką skalę pojawiły się amfetamina, kokaina, LSD i piguły o różnej, czasami tylko rzekomej, zawartości MDMA, czyli extase. A przeciętny Polak dalej bał się narkotyków i tych, którzy je zażywali, bo nikt nie rozpoczął publicznego dyskursu na ich temat.
Kalinowski: Moim zdaniem po transformacji zmieniło się bardzo dużo. Zwiększyła się dostępność – wcześniej obieg trawki zwykle był bezgotówkowy i hodowany, to była zwykła samosieja sadzona, zbierana i wymieniana między sobą w dosyć zamkniętym, kontrkulturowym obiegu ludzi. Po otwarciu granic pojawiła się tymczasem holenderska marihuana – sativa, indica – często genetycznie modyfikowana i „pielęgnowana“ w taki sposób, żeby bardziej klepała. Dawniej konopie miały o wiele mniejsze stężenie THC niż teraz. Jak zacząłem mieć do czynienia z trawką, to kupowało się ją jeszcze na szuflady, czyli pudełka zapałek i były to samosieja, a potem nagle w latach 90. pojawiły się różne odmiany – fiolet, oranż, white widow. Czy to faktycznie były te gatunki? Pojęcia nie mam. Bo też to czasy, kiedy pojawiły się różne maczanki i kupując oranż nigdy nie mogło się mieć pewności, że tego charkterystycznego pomarańczowo-brązowego koloru nie uzyskano za pomocą browna, a white widow nie powstało za sprawą „posypki“ z rozbitej świetlówki.
Cegielski: Zanim pojawiły się ekstazki, na miasto wjechały kwasy. Via Amsterdam, razem z holenderską dużo mocniejszą marihuaną, od Polaków, którzy tam wyemigrowali, całe ekipy frików. Asteriksy, Obeliksy – papierki, z legendą miejską, że pod powiekę, na Starówce pod Lapidarium, a wcześniej na parkingu pod klubem Filtry. Myślę, że klasowo to nie była jeszcze rewolucja, tam dominowały dzieciaki z artystycznych, PRL-owskich elit, synowie i córki filmowców. Demokratyczną rewolucję spowodowało techno, masowe polskie imprezy elektronicze, także na prowincji. Pamiętam, że około roku 1997 już je pokazywaliśmy w programie „Oko cyklonu” w Canal+, czyli były zjawiskiem medialnie, telewizyjnie zauważalnym. I to już nie były dzieciaki z elit, tylko białe rękawiczki i strobo dla każdego. No i chemia, pewnie też amfa, którą Polska była zalana – ówczesne seriale i filmy pewnie słusznie łączyły ją z mafią i dawną ubecją; to, co było dawniej na eksport, trafiało też na rynek lokalny w ilościach masowych. Demokracja naprawdę przyszła – także upowszechniając narkotyki. A zapewne w związku z wojną w Jugosławii i uruchomieniem jakiegoś szlaku Azja – Bałkany – Polska, sprowadzono brown sugar.
Lada: Cała nowożytność dragowa przyszła do Polski pod koniec lat 80., wraz z wyjazdami, zwłaszcza do Berlina. Ludzie zaczęli wynajmować chaty, żenili się z Niemkami, ale były to czysto biznesowe małżeństwa. Chodzili do klubów, patrzyli, co się dzieje, co ćpają Niemcy i zaczęli to wprowadzać na rynek polski. Gdzieś do roku 1993 Warszawa była jedną wielką imprezownią. Pamiętam, że bardzo modny był wówczas seks po kwasie na Polu Mokotowskim lub w Łazienkach. To było w dobrym tonie, szykowne. Dziewczyny opowiadały sobie o tym przy kawiarnianych stolikach.
Grasz w zielone?
Powiązania nowych narkotyków z muzyką były silne. Początek lat 90. przywiał do Polski imprezy elektroniczne. A na nich zażywano modne, szczególnie wsród raczkującej wówczas klasy kreatywnej (pracowników powstających jak grzyby po deszczu agencji reklamowych, eventowych czy mediów), euforyki. Zarówno w mainstreamie, jak i undergroundzie dominowała muzyka gitarowa, której przedstawiciele zazwyczaj odnosili się do fanów i twórców elektroniki z pogardą. Ale nie wszyscy. Jeden z bohaterów książki Tomasza Lady, Dariusz Hajn, w latach 80. był wokalistą punkowego Dezertera, ale już na początku kolejnej dekady zaczął organizować pierwsze rave'owe imprezy w Warszawie.
Lada: Narkotyki nie były przypisane do konkretnych nurtów muzycznych. Ludzie brali, bo to się kojarzyło z wolnością i światowością. Nie chcieli być jak wąsaty wujek walący czystą. To było wsiowe, PRL-owskie, a oni żyli w nowej Polsce, byli inni. Na rave'owych imprezach Skandala z płynów szła tylko woda. Myślę, że mogłem być jedyną osobą, która wpadała tam po piwie.
Bardzo ważnym zespołem dla ówczesnej sceny była trójmiejska Apteka. Dowodzony przez Jędrzeja Kodymowskiego zespół inspirował się w równym stopniu post-punkiem, amerykańską sceną alternatywną, jak i brytyjskimi zespołami, łączącymi rocka z muzyką taneczną. Tomasz Lada, który dwa lata temu napisał biografię Apteki, książkę Psychodeliczni kowboje, zauważa, że to na ich koncertach pojawiły się pierwsze efekty stroboskopowe, które później przejęli organizatorzy imprez elektronicznych.
Lada: Koncerty Apteki wyglądały tak, że każdy był w innym kosmosie. Były tam stroboskopy, było ćpanie pod sceną. Muzycy Apteki mieli bardzo szerokie zainteresowania, zwłaszcza perkusista Maciej Wanat – jego bębny chodziły jak taneczne, nie rockowe. W latach 90. ta nowa fala zespołów była strasznie otwarta, nie było tak, że wszystko brzmiało jak Dżem. Ludzie słuchali Red Hot Chili Peppers i skumali, że można robić gitarową muzykę do tańca.
W Warszawie Kodymowski wraz z zespołem koncertowali m.in. w Filtrach, szalenie modnej w pierwszej połowie lat 90. miejscówce, skupiającej zarówno ludzi za środowisk artystycznych, jak i wspomnianą klasę kreatywną. Generalnie – warto było się tam pojawiać.
Pamiętam koncerty Apteki – jak sama nazwa wskazuje, chłopaki byli w konkretnym cugu (śmiech). Na naszych oczach rodziła się też scena didżejska i tam generalnie było palone. Tę scenę tworzyli ludzie, którzy jeździli na deskorolkach, surferzy, no, tacy sportowcy, ale palący. Był szacunek do naturalnego zioła, bo już wtedy zaczęły się pojawiać zanieczyszczone rzeczy, przywożone zza granicy. W tygodniu były u nas imprezy techno i tam faktycznie mogli coś żreć, albo zeżreć przed wejściem. W stojących blisko klubu samochodach działa się dilerka, mieliśmy z tym problem. Staraliśmy się ich odsuwać jak najdalej – opowiada Staszek Trzciński, dziś menedżer kultury, badacz sektorów kreatywnych, a w latach 90. współtwórca Filtrów.
Na techno, rave'ach, czy jakkolwiek wówczas nazywano imprezy elektroniczne, pojawiały się kwasy, LSD, czasem amfetamina.
Trzciński: Filtry to był jeden z niewielu klubów, który odbierał te dragi na wejściu. Mieliśmy wielki ubaw – nasi inwestorzy mieli hurtownię obuwia i zostawiali u nas dużo pudełek po butach. I my te ściągnięte dragi ładowaliśmy do pudła po butach, tak jak na dzisiejszych festiwalach. Palenie zakonserwowało się z czasów hipisowskich, z lat 70. Przyjęło się, że artyści palą jointy. Pojawienie się techno spowodowało inną konsumpcję dragów. Aczkolwiek do tych pudełek po butach wpadało głównie zioło. Czasem amfetamina.
Od imprezowych narkotyków – przynajmniej oficjalnie – odżegnywali się hip-hopowcy.
Kalinowski: Na samym początku – i to jest tożsame z tym, co działo się w Stanach – rap był w Polsce antynarkotykowy. Na debiucie Wzgórza był numer „Libacja”, na Trials X – „Jarają, jarają”. Co prawda ten przekaz nie był nachalny, ale był.
Narkotyki i dealerzy to religia tego świata / Więc uważaj, bądź czujny, miej oko na brata / Chroń swą rodzinę i przestrzegaj każdego / Nie bierzcie, nie dilujcie czy nie wiecie dlaczego? – pytał w Mordercach (rok 1998) Peja. Słynne Aluminium Warszafskiego Deszczu, wydane w 1999 roku na albumie Nastukafszy..., jest do dziś mocnym, reporterskim zapisem z pogrążonych w epidemii browna warszawskich blokowisk. Ale jeśli chodzi o trawkę i albumy, na których się pojawiała... Właściwie łatwiej byłoby wymienić te z pierwszej fali rapu, na których się nie pojawiała; na wspomnianym debiucie Warszafskiego Deszczu ledwie trzy numery po Aluminium znajduje się stonerski hymn Gram w zielone.
Kalinowski: Jaranie miało znaczący wpływ na polską scenę rapową; ktoś oglądał klip Cypress Hill i chciał być jak oni – wiecznie upalony, ktoś inny słuchał Redmana i też dochodził do wniosku, że dlaczego niby miałby palić raz na tydzień, skoro może każdy dzień zaczynać jointem. Marihuana, LSD i piguły miały też ogromny wpływ na to, że się nagle poluźniło, że nie było już tylu zero-jedynkowych postaw, które dominowały w poprzednich latach. Nagle skini żarli kwasy i rozumieli, że ten świat wcale nie jest – nomen omen – czarno-biały. Ludzie palili weed i byli nieporównywalnie mniej agresywni niż po wódce. Podwórkowe charciki chodziły na techno i zamiast kroić czy bić innych balangowiczów, żarli piguły, tulili się do siebie i pytali spotkanych ludzi: jak się nazywasz, skąd jesteś, co brałeś? Na pierwszej warszawskiej rapowej płycie – „Skandalu” Molesty – słychać, że jest to muzyka osiedlowa i w pewnej mierze chuligańska, ale jednocześnie też w dziwny sposób hipisowska. Na „Ewenemencie“ już w ogóle nie ma takich wątków, a tu „Sztuki“, „Wolę się nastukać“, i „Się żyje“, Vienio pouczający: „nigdy nie wal prochu, a kwasy po trochu“, Wilku rapujący: „szybki seks, kokaina". Później przez wiele lat to był temat tabu, nikt nie rapował o koksie czy LSD, tylko o tym, że trawka jest spoko, bo taka naturalna, a reszta... do jeziora. To pokłosie warszawskiej plagi brązowej heroiny, ale i znak narastających wówczas podziałów; my jesteśmy hip-hopowcy, a te ćpuny słuchają techno.
Cegielski: Trip-hop, koncert Massive Attack w Kongresowej, Tricky gwiazdą, w kółko, wszędzie grany pod koniec dekady. „Armagedon” Molesty i te wszystkie PPH przyszły, kiedy brown rzeczywiście kosił szeroko. I może całe to „ja gram w zielone” były odtrutką na triphopową zamułę.
Dziewięciu browniarzy na blok
Zostańmy jeszcze na moment przy rapie. PPH – Pakt Przeciw Helenie. Grafika z takim napisem pojawiała się pod koniec lat 90. we wkładkach rapowych płyt i kaset, m.in. producenckich wydawnictw DJ-a 600V. Przekaz był prosty: zatrzymać plagę heroiny, która pożerała tysiące młodych ludzi w całym kraju. Szczególnie czuło się ją w Warszawie. Brown w latach 90. poważnie zmiótł osiedla; uzależniło się od niego mnóstwo osób urodzonych w latach 70., starszych ode mnie o dwa, trzy lata. Jakiś czas temu podliczyłem nawet, że w bloku, w którym mieszkałem – szerokim, czteropiętrowym – było dziewięciu browniarzy. Konsekwencje były straszne – opowiadał w książce Jacka Balińskiego To Nie Jest Hip-Hop. Rozmowy IV Emade.
Kalinowski: Heroina jest bardzo ważnym wątkiem lat 90. I też bardzo lokalnym, bo w niektórych miastach przybrała rozmiary wręcz epidemiczne, a w innych nikt o niej za bardzo nie słyszał. Są różne teorie a propos tego, skąd przyszła – jest taka historia, trudna do weryfikacji, że duży rzut tureckiej heroiny wpadł w ręce formujących się wówczas zorganizowanych grup przestępczych i został rozprowadzony po Warszawie. I tu najbardziej wyszedł ten pokutujący w Polsce po dziś dzień brak jakiejkolwiek właściwie profilaktyki. Pojawił się nowy narkotyk, którego ludzie nie kojarzyli z kompotem, z odium tego brudnego i zdegenerowanego ćpuna peerelowskiego; z odium strzykawki. I to się kanalizowało w bardzo różny sposób – w światku klubowym spotykałem się z tym, że walenie helupy było modne; ktoś jarał jointa a inny mówił: no nie, teraz rządzi brown. Znam sytuacje, że ktoś mówił: „kurde ziomuś, ale mocny hasz wczoraj jarałem, nazywa się brown sugar”. Ludzie palili w tygodniu zioło, w weekendy żarli kwasy czy piguły, a jak potem nie mogli w domu usnąć, to palili browna na sen i w mig wpadali w szpony nałogu nieporównywalnego do niczego, z czym mierzyli się wcześniej. Najboleśniejsze skutki miało to w miejscach, gdzie tych pieniędzy nigdy nie było za wiele. Droga, prowadząca z domów, w których było OK, ale się nie przelewało, do czwartego peronu Warszawa Śródmieście, gdzie lądowało się z wszystkimi tymi bezdomnymi wyniszczonymi AIDS i innymi chorobami współistniejącymi z narkomanią, kompotowymi zmorami, bywała bardzo krótka, trwała niekiedy zaledwie kilka miesięcy. Bo kiedy już nie starczało pieniędzy na palenie browna, to waliło się go w żyłę, a jak juz się waliło w żyłę, to co za różnica, czy browna czy kompot; kompot zawsze był nieporównywalnie tańszy. A jak brakowało pieniędzy, to się kradło – wszystko jak leci z domu, ze sklepu, z ulicy – telewizory, kawy, herbaty, radia z samochodów, kołpaki... Krojenie, dziesiony, kradzież zuchwała – ta drobna przestępczość była wtedy wszechobecna.
Po heroinę sięgali także ludzie ze środowisk intelektualnych; artyści, dziennikarze, reklamowcy. Przez moment głośno było o dokumentaliście Cezarym Ciszewskim, który kręcąc film Wolność jest darem Boga, opowiadający o uzależnionych squattersach z kamienicy przy ul. Foksal 13, sam wpędził się w heroinę; to jednak był już początek kolejnej dekady. Za to w latach 90. z nałogiem zmagał się Tomasz Piątek, popularny, młody dziennikarz, współpracujący m.in. z Polityką, RMF FM czy Radiostacją. Jego wydana w roku 2002 powieść Heroina to historia Warszawy tamtych czasów, widziana z perspektywy ćpuna, gdzie tytułowa heroina jest bohaterką, której każdy kiedyś ulegnie. Uzależniony był też Max Cegielski, który na rok trafił do ośrodka odwykowego w Głoskowie na Nizinie Mazowieckiej.
Cegielski: Około 1998 roku heroiną i wszystkimi możliwymi dragami handlowali dilerzy z podwórek, kibice, kibole, także kolesie z więziennymi dziarami, kropkami pod okiem. Underground zamienił się w masowe klimaty gangsterskie.
Kalinowski: Był to dosyć drogi narkotyk, kosztował plus minus tyle co kokaina – mniej więcej 200 złotych, ale koks sprzedawano zawsze na gramy, a browna na ćwiary po 50 złotych.
Trzciński: Warto dodać, że narkotyki dużo bardziej rozpowszechniły się w miejscach kontrolowanych przez mafię. Oni do nas nawet nie wchodzili, bo stwierdzili, że jesteśmy jacyś dziwni (śmiech). I to nas uratowało. Myślę, że ludzie narkomanami stawali się na domówkach, osiedlach, a nie przez kluby.
Zażywasz – przegrywasz. I odsiadujesz
W 1997 roku powstało Biuro Do Spraw Narkotyków Komendy Głównej Policji, zajmujące się zarówno przestępczością, jak i prewencją. Robiliśmy szkolenia dla prokuratorów, policjantów i sędziów. Między innymi tłumaczyliśmy, że czym innym jest zabezpieczenie kilograma rośliny, np. konopi, a czym innym zabezpieczenie kilograma heroiny – opowiadał w rozmowie z serwisem Polsat News jego twórca, Adam Rapacki. Również wtedy została uchwalona ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii. Rok 1998 to start akcji Zażywasz – Przegrywasz, największej antynarkotykowej kampanii w wolnej Polsce; jednym z jej elementów było wyemitowanie przez większość polskich stacji telewizyjnych antynarkotykowej animacji Tajemnica zaginionej skarbonki. Niestety z czasem prewencja ustępowała miejsca karaniu za posiadanie, czym zajmowało się powstałe w roku 2000 Centralne Biuro Śledcze. Karano za posiadanie każdej ilości narkotyków, nawet małego jointa na własny użytek.
Założenia szczytne, wykonanie – bezrefleksyjne. Zamiast pomagać uzależnionym wyjść z nałogu, wtrącano ich do więzień. I w takiej atmosferze Polska żegnała się z latami 90.
Kalinowski: Heroina jest na rynku do dzisiaj – czy to wziewna pod postacią browna, czy injekcyjna jak kompot, czy chyba najbardziej dziś popularna – farmakologiczna, czyli wszelkie możliwe opioidy dostępne w aptekach na receptę. Zmieniły się punkty ciężkości i zmieniła się skala. Myślę, że dzięki rapowi pewna część ludzi nigdy jej nie tknęła, „Aluminium” Warszafskiego Deszczu czy różne wrzutki Molesty i Da Dope Clanu, logówka PHP na kasetach RRX-u... To była najbardziej skuteczna oddolna kampania narkotykowa w wolnej Polsce. Dzieciaki tego słuchały i naprawdę wierzyły, że to jest coś, czego nie wolno nigdy sporóbować, na co trzeba uważać i co może w mig skierować cię na równie prostą i krótką, jak wyboistą i bolesną drogę do piekła. Raperzy byli dla nich wówczas nieporównywalnie bardziej wiarygodni niż policjanci pouczający ich w szkołach, że po jednym joincie wylądują na dworcu, nauczyciele, którzy alarmowali, że w ich „szkole pojawiły się narkotyki“ (choć były tam już od lat) czy rodzice, którzy nic z tego, co się działo na podwórkach zazwyczaj nie kumali.
Komentarze 0