Gdy przez świat przetacza się roztańczona, afro-house’owa szarża, Polska zdaje się cały ten trend przesypiać. Kiedy natomiast nawet nasze wschodnioeuropejskie termometry zaczynają wskazywać ponad 30 °C, amapiano okazuje się jedynym słusznym wyborem muzycznym.
Nie pamiętam już, kto – kumaty i świadomy – powiedział kiedyś, że wszystko zaczęło się w Afryce i w końcu też do niej wróci. I choć mówił wtedy o bliżej nieokreślonej przyszłości, to dziś możemy już widzieć ten wektor jako powoli nabierającą kształtu teraźniejszość.
Afryka wietrzy uszy
Weźmy na warsztat choćby mocno aktualnie zastaną, zjadającą swój własny ogon i przeżartą przez szereg komercyjnych zależności, muzykę taneczną Europy Zachodniej i Stanów. Niezbędną mi do życia alternatywę dla niej znajduję dziś najczęściej w Ameryce Południowej i Środkowej, niektórych fragmentach Azji i właśnie w Afryce. Nieważne, czy ucho przyłożę do RPA czy Ugandy, Angoli czy Wybrzeża Kości Słoniowej, Tanzanii czy Nigerii – wszędzie znajduję nurty, pozwalające mi przewietrzyć uszy. I zweryfikować to, czym może w ogóle być współczesna muzyka bitowa.
W trwającym już dobre kilka dekad nieustannym, międzykontynentalnym odbijaniu tej sonicznej piłeczki, Afryka wydaje się aktualnie być na pozycji serwisowej. Kuduro, kwaito i amapiano, gqom, singeli i azonto; bardzo szeroko dziś rozumiane, a u nas wciąż często mylone z afrobeatem afrobeats służą dziś za awangardę roztańczonego peletonu. Peletonu, który przemyka się po naszym globie od jego zarania, lecz dziś po raz pierwszy w historii ludzkości jest tak dobrze skomunikowany i technologicznie uposażony. Kiedy jednak z roku na rok coraz większa część tej planety zaczyna się bujać do rzeczonych, house'owych, folklorystycznych hybryd, Polska wydaje się na podobne brzmienia szczelnie zaimpregnowana.
A słyszysz to pianinko?
Południowoafrykańskie pianinka – czyli bodajże największe z tych nurtów, bardzo popularne na tiktoku amapiano – w Warszawie można usłyszeć najczęściej na multikulturowym targowisku przy Bakalarskiej, co bardziej otwartych na inne gatunki, reggae’owych imprezach i setach różnych klubowych wolnomyślicieli (od housiarzy, przez basistów, aż po Young Leosię). O ile ksywka Burna Boya już coś szerszym gremiom mówi, o tyle tacy giganci jak Fireboy DML (w marcu wystąpił w Warszawie na scenie… dance’owo-discopolowego klubu Explosion), Wizkid, Davido czy Asake już pozaśrodowiskowo nie istnieją, a gatunki postrzegane również poza Afryką za na wskroś popularne, nad Wisłą żyją jedynie w niszach. Czy to się zmieni, jak w przypadku francuskiego afrotrapu, do którego nawijali w pewnym momencie nawet nacjonalizujący, POLSCY raperzy z ciemnej strony, czas pokaże.
Jako, że wreszcie przyszło do nas lato, nie byłbym sobą, gdybym coś o tym wszystkim nie napisał, bo rzeczonego amapiano słucham właściwie tylko wtedy, jak jest ładna pogoda, (…) kiedy świeci słońce, gdy beztroska woda odbija złociste promienie gorące. I choć ten charakteryzujący się drewnianymi perkusjami i rozpływającym się, głębokim basem nurt muzyczny wywodzi się z Republiki Południowej Afryki, to ogólnoświatową rozpoznawalność zyskał za sprawą pięciu Nigeryjczyków, których wymieniłem kilka zdań wcześniej. Każdy z nich czerpie również z innych gatunków, trendów czy estetyk, każdy też nieustannie balansuje na granicy tego, co rdzenne i lokalne, i tego, co na świecie najpopularniejsze i najlepiej się sprzedaje; każdy z nich na streamingach mianowany jest reprezentantem afrobeats czyli właściwie nic nie mówiącego określenia oznaczającego zachodnioafrykańską muzykę fusion. Ostatni z nich, Ahmed Ololade lepiej znany jako Asake, wydał natomiast w zeszły piątek swój najnowszy, drugi album.
Celebracja radości, miłości i sukcesu
Work of Art, bo tak nazywa się sequel do zeszłorocznego, przełomowego Mr. Money with the Vibe, przetacza się właśnie przez opiniotwórcze media muzyczne, zyskując wszędzie zachwycające noty i poklask recenzentów. Rozkochane w brzmieniowych odkryciach i mniej sztampowych formach muzyki popularnej (która najlepiej, jak wywodzi się z miejsc nieuprzywilejowanych) anglojęzyczne portale pieją z zachwytu, a ja się bujam przy wtórze Remember nie zapominając nawet na chwilę, że to muzyka w dużej mierze funkcjonalna, nieszczególnie progresywna i realizowana względem dużo starszej niż skrót klawiszowy Ctrl+C – Ctrl+V zasady kopiuj-wklej. Występujący pod imieniem swojej matki, niespełna trzydziestoletni Ahmed Ololoade nie ma bowiem zamiaru zarzynać kury, która dla jego macierzystego labelu YBNL Nation przynosi od kilku lat kolejne złote jaja.
Cały jego najnowszy album jest poniekąd celebracją właśnie tego sukcesu. Dobrze znanym z historii amerykańskiego rapu wychwalaniem swojej drogi od zera do bohatera i coachingowego przeświadczenia o tym, że wiara czyni cuda. Asake więc nieustannie obnosi się ze swoim aktualnym statusem materialnym, a towarzyszące mu w tym zadaniu rytmy... Tak, zdaje mi się, że już wszystkie słyszałem. Dialogujące zazwyczaj z pojawiającym się w tytule jednego z singli amapiano, zarazem współczesne jak i tradycyjne produkcje Magicsticksa i Blaise Beatsa nie są niestety w żaden sposób odkrywcze, za to są na szczęście nośne, ciepłe i – z braku lepszego tłumaczenia anglojęzycznego słowa uplifting – podnoszące na duchu.
Kto był kiedyś na którymkolwiek współczesnym, afrykańskim występie muzyczno-tanecznym, i nie ma tu żadnego znaczenia, czy było to Shangaan Electro na OFFie, (Funky) Rob w Pardon, To Tu czy wspominany Fireboy DML w Explosion (sic!), ten wie, że we wspólnotowym celebrowaniu radości, miłości i sukcesu rzeczone koncerty nie mają sobie równych. I choć mam poważne wątpliwości czy z Work of Art zostałbym na dłużej, gdyby aktualna aura nie pozwalała mi siedzieć całym dniami pod chmurką i ponad pracę stawiać zawsze spotkania z bliskimi, to na razie się nim cieszę. Dużo bowiem dałbym za to, żeby podobne brzmienia leciały we wszystkich krajowych beach barach, od Bałtyku, przez Mazury, aż po nadwiślańskie schodki. Nie ma przecież chyba aktualnie trendu muzycznego, który by wszystkie pozytywne emocje w dźwiękach zamykał sprawniej niż właśnie amapiano. A kiedy mam ochotę na coś bardziej eksperymentalnego, progresywnego i najprawdopodobniej prezentującego mi dźwiękowe jutro tego globu, zapędzam się gdzieś dalej w gqom czy azonto, do ugandyjskiej Kampali i tanzańskiego Dar es Salaam. Bo jak stwierdził kiedyś Youssou N’Dour: Afryka to przyszłość!

Komentarze 0