Stwierdzenie, że dla polskiej koszykówki zrobił więcej niż ktokolwiek wcześniej byłoby dla niego krzywdzące, bo zbyt oczywiste i zawężające temat, spychające go do niszy, ponad którą dawno wyrósł. Marcin Gortat był najlepszym ambasadorem Polski w Stanach Zjednoczonych.
Po raz pierwszy usłyszałem o nim wczesną wiosną 2005 roku, gdy jako reporter „Przeglądu Sportowego” poleciałem do Nowego Orleanu, aby zrobić reportaż o grającym tam ogony – już w swoim trzecim klubie w NBA – Macieju Lampe. Po latach mogę przyznać, że wymyśliłem sobie tamtą delegację, aby uciec od problemów w związku, ale miałem spory dar przekonywania i ówczesny naczelny dał się namówić.
Lampe był wielką nadzieją polskiej koszykówki, został nawet wybrany w tym samym drafcie, co LeBron James (tyle, że z numerem trzydziestym, a nie pierwszym), ale nigdy nie spełniał oczekiwań. Wtedy jeszcze mieliśmy bardzo dobry kontakt, później obraził się, gdy napisałem, że Miami Heat do ostatniej chwili chcieli go wybrać z numerem piątym (prawda), ale jakoś rzutem na taśmę zdecydowali się na mało wówczas znanego snajpera z uczelni Marquette Dwayne’a Wade’a, który o dziwo, okazał się najlepszym koszykarzem w historii klubu.
Maciek miał pretensje, gdy napisałem, że „się nie pomylili” i po latach naskoczył na mnie w szatni, gdy przyleciał do Los Angeles z Maccabi Tel Awiw. Wtedy jednak spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę. I gdy tak obwoził mnie po wąskich uliczkach Nowego Orleanu, w pewnym momencie zagadnął: – Wiesz, kto będzie następnym Polakiem w NBA? Nie żaden tam Białek, czy Barycz, ale Marcin Gortat. Wspomnisz moje słowa. I zapamiętaj to nazwisko. Gortat.
Zapamiętałem.
Chyba jednak nawet sam Lampe nie przewidział, że ten rodowity łodzianin, który w koszykówkę zaczął grać na poważnie dopiero jako siedemnastolatek, później zarobi na parkietach najlepszej zawodowej ligi okrągłe sto milionów dolarów.
JUŻ Z TOBĄ NIE GRAM!
Jako pierwszy próbował Cezary Trybański. Nieoczekiwanie słynny Jerry West zaproponował mu 4,5 miliona dolarów i ściągnął do Memphis Grizzlies, zauroczony talentem wysokiego, ale patykowatego Polaka. Czarek ostatecznie się nie przebił, choć próbował w trzech różnych klubach. Możliwości jednak miał. Sam widziałem, jak na treningu w Phoenix dwa razy ograł wyraźnie młodego Amare Stoudemire’a, frustrując go do tego stopnia, że ten rzucił piłką o parkiet, przeklął, po czym krzyknął: "Już nigdy więcej z tobą nie gram!”.
Trybański miał jednak ten problem, że – jak to określił trener Suns Scott Iavaroni – „był dobrym chłopcem w świecie złych chłopców”. Miał on na myśli fakt, iż w lidze grało się wtedy najbardziej fizyczną koszykówkę i tutaj zwyczajnie nie dawał rady z potężnymi, muskularnymi rywalami. W dzisiejszej NBA odnalazłby się pewnie znakomicie, śmiem nawet twierdzić, że miałby całkiem udaną karierę.
Z kolei Lampe trafił do New York Knicks jako osiemnastolatek i nie sprostał od strony mentalnej. Potencjał miał duży, ale nie był gotowy. Czy zrezygnował za wcześnie? Niewykluczone, choć gwarancji na to, że po czterech nieudanych podejściach nagle by zaskoczył, nie ma żadnej. Zamiast tego zapisał całkiem interesującą kartę w Europie i naprawdę nie ma się czego wstydzić. Jeśli jednak chodzi o polski podbój NBA, okazało się, że do trzech razy sztuka…
NAJSILNIEJSZY W CAŁEJ LIDZE
Gortata po raz pierwszy spotkałem na początku grudnia 2007 roku w Los Angeles. Obaj przeprowadziliśmy się do Stanów w tym samym czasie, więc miałem to szczęście, że mogłem śledzić z bliska całą jego karierę, od samego początku. Wtedy przyjechał z Orlando Magic na mecz z Los Angeles Lakers. Nie zagrał ani minuty, ale uśmiechnięty od ucha do ucha chłonął z zachwytem całą atmosferę NBA. Jednocześnie wiedział doskonale, że utrzymać się w niej może wyłącznie dzięki ciężkiej pracy.
W koszykówkę zaczął grać tak późno, że pewnych technicznych braków już nie mógł nadrobić.
Postawił na przygotowanie fizyczne. Godzinami siedział w siłowni, przerzucał ciężary. Nie miał innego wyjścia, bo był zmiennikiem Dwighta Howarda, który – co normalne w przypadku debiutanta – traktował go bardzo surowo. Na treningach często rozdawał łokcie, przepychał, szarpał. Marcin wracał do domu z licznymi siniakami. Aby wytrzymać tortury serwowane mu przez lidera Magic, zaciskał zęby i pracował na coraz wyższych obrotach. W 2010 roku, gdy przechodził do Phoenix był już prawdopodobnie najsilniejszym koszykarzem w całej lidze. Wyciskał takie obciążenia, że trenerzy łapali się za głowę. – On jest codziennie w siłowni. Nigdy nie spotkałem takiego zawodnika. Przerzuca ciężary i robi sobie zdjęcia telefonem – żartował po latach trener Wizards Scott Brooks.
NA DYWANIKU U TRENERA
W drugim sezonie w NBA jego zespół sprawił olbrzymią niespodziankę, eliminując Cleveland Cavaliers w finale konferencji Wschodniej i po raz pierwszy w historii Polak zagrał w wielkim finale! Oceniając z perspektywy czasu, Magic naprawdę mieli szanse na zdobycie mistrzowskiego tytułu, ale jako młody zespół popełniali błędy – zwłaszcza w końcówkach kluczowych meczów numer dwa i cztery. Ostatecznie Lakers zwyciężyli 4-1, a Kobe Bryant odebrał statuetkę MVP.
Gortat zaprezentował się jednak bardzo dobrze. Nie pękał, robił swoje, wykonywał zalecenia trenera, chociaż nie był wcale ulubieńcem szalonego trenera Stana van Gundy’ego. Z tym wiąże się zresztą anegdotka. Podczas sezonu w wywiadzie Marcin powiedział mi, że „Van Gundy lubi panikować w trakcie meczów”. W jakiś sposób trafiło to do dziennikarza „Orlando Sentinel”, który przetłumaczył wypowiedzi Gortata i napisał o tym tekst dla największego lokalnego dziennika. Tego samego wieczora słowa z wywiadu zacytował prowadzący bardzo popularnego programu stacji TNT „Inside the NBA”, a siedzący obok niego Charles Barkley i Kenny Smith mieli, w swoim stylu, ubaw.
Następnego dnia Marcin wylądował na dywaniku u trenera, a potem zapłacił dużą karę finansową. Trzy lata później sytuacja się, w pewnym sensie, powtórzyła. Gortat powiedział mi w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”, że „nie jest już żadną opcją w ataku” i generalnie mocno skrytykował ówczesnego trenera Alvina Gentry’ego. Dziennikarze „Arizona Republic” błyskawicznie podchwycili temat. Zrobiła się afera. W Phoenix wypowiedzi Polaka były sportowym tematem dnia. Marcin oczywiście zapłacił karę. Kilka dni później rozmawiałem z nim w szatni po polsku, Gentry tylko zmarszczył brwi i parsknął: – To jest Ameryka, tu się mówi po angielsku! Ja wiem, o czym wy teraz mówicie! O mojej „czarnej dupie”. Ja już dobrze wiem, co wy tam opowiadacie, ale mam to gdzieś!
Po czym wyszedł. Generalnie jednak każdy trener lubił pracować z Gortatem – obowiązkowym, zawsze przygotowanym, wracającym z wakacji bez nadwagi, profesjonalnym, wykonującym swoje obowiązki na parkiecie. W Phoenix świetnie dogadywał się ze Stevem Nashem, w najlepszym sezonie zdobywał ponad 16 punktów oraz 10 zbiórek i tylko szkoda, że trafił na trudniejszy okres dla klubu, zaraz po tym, gdy naprawdę liczyli się w hierarchii najlepszych zespołów NBA. Może wtedy zobaczylibyśmy Polaka w Meczu Gwiazd?
TELEFON OD DIRKA NOWITZKIEGO
Wróćmy jednak do wspomnianych finałów NBA. Zaraz po ich zakończeniu Gortat podpisał swój pierwszy, większy kontrakt – 34 miliony dolarów za pięć lat, co z miejsca wywindowało go na pierwsze miejsce na liście najlepiej zarabiających polskich sportowców. Później wyprzedził go Robert Lewandowski, ale tylko on. Co ciekawe, umowę zawdzięczał miliarderowi, znanemu choćby z programu „Shark Tank” w stacji ABC, Markowi Cubanowi – ekscentrycznemu właścicielowi Dallas Mavericks. Niewiele brakowało, a Gortat wylądowałby w gorącym Teksasie, podpisał z nimi list intencyjny, ale ostatecznie Magic (zgodnie z przepisami ligi) wyrównali ofertę. Szkoda, bo dwa lata później Mavericks sięgnęli po tytuł mistrzowski, a Polak byłby tam podstawowym centrem (ostatecznie Mavs zamiast niego zatrudnili Tysona Chandlera, który odegrał kluczową rolę w finałach z Miami Heat).
Do Gortata wydzwaniał wtedy sam Dirk Nowitzki, namawiając na przeprowadzkę i gdyby tylko decyzja należała do samego koszykarza… Magic jednak uparli się na zatrzymanie Marcina, chociaż ostatecznie tylko na rok, bo po nieudanej próbie powrotu do finału NBA w 2010 oddali go w wymianie do Suns. I to właśnie tam, w palącej słońcem Arizonie, gdzie do tej pory najsłynniejszym polskim rezydentem był Wojciech Cejrowski, Gortat rozwinął skrzydła…
ZAWSZE PATRIOTA
W Phoenix Gortat zaczął mocno działać na rzecz Polonii. Wtedy odbyła się pierwsza Polska Noc – tradycję później kontynuował w Waszyngtonie i Los Angeles. Pobyt w stolicy USA okazał się dla niego bardzo owocny również pod względem nawiązania kontaktów dyplomatycznych. Jego popularność stale rosła. Każdy polityk chciał się pokazać z Gortatem, wszystkim dziennikarzom i reporterom zależało na eksluzywnych materiałach. Marcin zawsze podkreślał swój patriotyzm i coraz bardziej stawał się centralną postacią życia Polonii – najpierw w Waszyngtonie, a później (zwłaszcza) w Los Angeles.
Zawsze zależało mu także bardzo na występach w reprezentacji. Nawet po długim, wyczerpującym sezonie, zmęczony i poobijany, przyjeżdżał na zgrupowania, aby pomóc kadrze. I tutaj dochodzimy do największego paradoksu, czyli relacji na linii PZKosz – Gortat. Nie od początku były one złe, ale skomplikowane na pewno. Obecnie są wręcz katastrofalne. Działacze Polskiego Związku Koszykówki, w większości przypadkowi ludzie, często wywodzący się ze środowiska sędziowskiego, którzy kompletnie położyli popularność tej dyscypliny w naszym kraju, mieli do dyspozycji dwie opcje.
Numer jeden: skorzystać z faktu, że po raz pierwszy w historii mamy koszykarza rozpoznawalnego na całym świecie, którego KAŻDY zna i szanuje jako (w pewnym momencie) jednego z 6-7 najlepszych centrów w NBA, wypromować koszykówkę, budować całą koniunkturę wokół jego nazwiska. I opcja numer dwa: dyskredytować go za pomocą pseudo-pismaków, otwarcie walczyć z nim w mediach społecznościowych, szukać bezpośredniego konfliktu. W procesie decyzyjnym, gdzie do wyboru był zdrowy rozsądek i szaleństwo, wygrała druga opcja. W polskich mediach często pojawiały się artykuły krytykujące Gortata, często zupełnie bezsensowne i wyssane z palca, świadczące albo o braku kompetencji autorów, albo po prostu ich złej woli. Marcin na początku to przeżywał, ale później zakasał rękawy i robił swoje.
Napisałem wtedy felieton „Łapy precz od Gortata”, który bynajmniej kolegów w środowisku mi nie przysporzył. Prawda zawsze była jednak ważniejsza. A prawda jest taka, że PZ-Kosz i tak zwane „środowisko” zupełnie nie wykorzystało apogeum kariery Gortata. Ten potencjał został zmarnowany nieodwracalnie. Szansa na zbudowanie boomu na koszykówkę, porównywalnego, a nawet większego niż ten po pamiętnych mistrzostwach Europy w 1997 roku w Badalonie z silną ligą, potężnymi sponsorami, minęła bezpowrotnie. Albo przynajmniej do czasu, gdy pojawi się nowy Gortat.
KOSZTOWNY BŁĄD
Grając w Wizards Marcin podpisał kontrakt na sumę 60 milionów dolarów za pięć lat, choć gdyby poczekał kilka miesięcy to pewnie dostałby nawet 80-90 milionów. Sam przyznawał, że błąd agenta, którego niedługo później zmienił, zatrudniając Todda Ramasara (reprezentuje teraz także m.in. wschodzącą gwiazdę Pascala Siakama), kosztował go, bagatelka, około 30 milionów dolarów. Gortat zawsze jednak mądrze gospodarował swoimi pieniędzmi, nie kupował białych tygrysów jak Mike Tyson, ani samolotów pasażerskich jak Scottie Pippen. Nie rozdawał także torebek wypchanych gotówką, jak wielu koszykarzy NBA. Umiejętnie inwestował w różne firmy i nieruchomości, a także polskie filmy – głównie Patryka Vegi, na których później świetnie zarabiał. W Waszyngtonie przeżywał apogeum kariery, a sam Shaquille O’Neal, notabene do dziś sąsiad w Orlando, domagał się antenie TNT powołania Gortata do Meczu Gwiazd. I naprawdę niewiele zabrakło! Pospolite ruszenie kibiców w Polsce omal nie doprowadziło do wyboru rodaka do pierwszej piątki na Wschodzie.
Na parkiecie Marcin stawał się liderem młodej drużyny, która w pewnym momencie (2016) miała obiektywne szanse na awans do finału NBA. Niestety, później popsuły się jego relacje z młodym rozgrywającym Johnem Wallem – zawodnikiem równie utalentowanym, co trudnym w prowadzeniu. W ostatnim sezonie nie mogli na siebie patrzeć. Gortat poprosił o transfer do Los Angeles. Jego prośba została zaakceptowana i w czerwcu 2018 roku trafił do Clippers.
TRUDNA DECYZJA
W LA zawsze czuł się dobrze. Gdy jego zespół zostawał na jeden dzień w mieście, on zawsze wychodził z grupką najbliższych znajomych na kolację do pobliskich restauracji. – Wiesz, kiedyś chciałbym tutaj mieszkać – powiedział mi bodaj sześć lat temu. Jego ostatni, jak się okazało, epizod w NBA nie był specjalnie udany. W młodym zespole Clippers czasem wychodził w pierwszej piątce, a czasem… w ogóle nie grał, co było dla niego nowym i bardzo frustrującym doświadczeniem.
Z jednej strony już nie był tym samym koszykarzem, co 2-3 lata wcześniej, ale jakby nie mógł się z tym pogodzić. Gdy Doc Rivers zadzwonił do niego na początku lutego ubiegłego roku i powiedział, że Clippers wykupią jego kontrakt, nie mógł uwierzyć. To był szok. Jak to, jutro nie muszę wstać rano i iść na trening? Co dalej?

Telefon Ramasara od razu poszedł w ruch. Dzwonili m.in Milwaukee Bucks i Toronto Raptors. Gdyby zgodził się zostać ich trzecim centrem, dziś miałby na palcu mistrzowski pierścień. Najbliżej był jednak przejścia do Lakers i to w dwóch podejściach – jego agent rozmawiał z Robem Pelinką najpierw w marcu, a potem w lipcu. Nic z tego nie wyszło i powoli dojrzewała w nim decyzja, którą ostatecznie podjął w grudniu. Pamiętam dobrze ten wigilijny wieczór w eksluzywnym klubie Heleny Modrzejewskiej w rezydencji Kołodziejów (znanych z programu „Żony Hollywood”) w Beverly Hills. Lokalne elity zaprosiły Gortata, aby wziął udział w otwartym spotkaniu z Polonią. On się zgodził, mówiąc jednak: – Tak, ale chciałbym, aby wieczór poprowadził Marcin.
To było bardzo miłe. Usiedliśmy na scenie, wokół świątecznej dekoracji, dwóch facetów z mikrofonami w rękach i zanim 200 zgromadzonych osób mogło wspólnie odśpiewać kolędy, posłuchali wyznania szczerego, wręcz do bólu, koszykarza.
Wtedy Gortat powiedział, że kończy karierę. Nie chciał tego upubliczniać, bo w głowie miał już plan, że zrobi to w lutym, podczas eleganckiej gali, której był gospodarzem. Tak też się stało. Postanowił, że pora rozpocząć nowy etap życia. Wielu kibiców zastanawiało się, dlaczego tak wcześnie, przecież ma dopiero 36 lat, a po parkietach NBA nadal z powodzeniem biega już 43-letni Vince Carter. Powodów jest przynajmniej kilka. Marcin doskonale realizuje się poza parkietem – ma szkoły koszykarskie, wiele biznesów, powoli wchodzi w świat show-biznesu. Poza tym zdrowie zaczęło już szwankować. Bolące kolana, plecy… Nie chciał na starość zostać inwalidą, wolał zejść z boiska o własnych siłach i na własnych zasadach.
JEDYNA GWIAZDA W HOLLYWOOD
Na początku lutego wybrałem się z Gortatem na eksluzywną imprezę Oscarową Williama Morrisa w Beverly Hills. Na sali byli niemal wszyscy liczący się w Hollywood. Osoba Marcina budziła olbrzymie zainteresowanie. Po kolei podchodziły do nas autentyczne gwiazdy: Joaquin Phoenix, Emily Ratajkowski z mężem (wielkim fanem Wizards, był autentycznie podekscytowany, że mógł uścisnąć jego dłoń), Adam Sandler…

Michael B. Jordan, znany z takich hitów kina jak „Creed”, czy „Black Panther”, zaczął zadawać mnóstwo pytań, bo sam amatorsko gra w koszykówkę. Jason Momoa opowiadał, jak za młodu grał w hokeja, ale z powodu kontuzji ostatecznie postawił na aktorstwo. Wtedy dotarło to do mnie ostatecznie – wielu polskich celebrytów, artystów, muzyków i Bóg wie, kogo jeszcze, próbowało podbić Amerykę, ale ostatecznie udało się tylko jednemu. Tą osobą jest Marcin Gortat. Tylko on jest tą jedną jedyną autentyczną polską gwiazdą w Hollywood. Tylko jego osoba budziła powszechne zainteresowanie poważnych graczy w tym biznesie.
Następnego dnia siedzieliśmy z grupką Polaków w restauracji w Chateau Marmont. Gdy opowiadałem, jak wielkie gwiazdy odbierały Gortata, ten – wyraźnie zawstydzony – tylko machnął ręką i żachnął się: „Oj, przesadzasz”. Nigdy nie chwalił się takimi rzeczami, nie robił wpisów w mediach społecznościowych w rodzaju „Michael B Jordan właśnie do mnie poszedł i zapytał jak zastawiałem pod koszem”. Jest jednym z najskromniejszych sportowców, jakich kiedykolwiek poznałem. Nikt tak naprawdę nie wie, ilu osobom w potrzebie pomógł finansowo. Ilu ludzi jemu zawdzięcza zawodową karierę, ale także i zdrowie. Takiego ambasadora w USA potrzebowaliśmy. Gortat już w NBA nie zagra, ale jestem przekonany, że największe sukcesy ma dopiero przed sobą.
