
Ironia losu – rocznica przypada akurat w momencie, w którym ogromna część świata musi wykonywać swoje obowiązki w trybie home office. Tego nie wymyśliliby nawet twórcy tej produkcji, choć wyobraźni nie da się im odmówić.
Lolcontent w czasach... Stop, nie użyjemy słowa zaraza, bo zostało ono już tak mocno przegrane przez media, że aż wstyd. No więc od początku: lolcontent w czasach pandemii bawi dużo mniej niż zwykle, bo obawy co do przyszłości towarzyszą nam bez przerwy.
Musimy jednak przyznać, że w zalewie smutnych treści jeden artykuł zrobił nam dzień. Chodzi o publikację serwisu Mashable, która zebrała imaginacje fanów The Office na temat funkcjonowania kompanii Dunder Mifflin w obliczu koronawirusa. Amerykańska wersja tej produkcji świętuje 24 marca swoje 15-lecie, a my postaramy się wyjaśnić jej fenomen.
Wielki brytyjski pomysl
Nie ma chyba na świecie osoby, która interesuje się popkulturą i jednocześnie nie kojarzy Ricky'ego Gervaisa. Anglik niejednokrotnie udowadniał, że jest mastermindem naszych czasów, zaś mitem założycielskim jego przebogatej kariery medialnej stało się właśnie The Office. Seria, którą powołał do życia nie tylko jako twórca, ale też odtwórca roli szefa kompanii papierniczej Wernham Hogg Davida Brenta, zadebiutowała w 2001. I doczekała się dwóch sezonów oraz specjalsów.
Chociaż powszechnie twierdzi się, że kanoniczna wersja odniosła spory sukces, jest to wygodny skrót myślowy. Mamy tu raczej do czynienia z casusem znanym z doświadczeń pionierów w muzyce: wizjonerski projekt wyprzedzał myślenie ogółu o kilka długości, więc nie był hitem, za to z czasem stał się bardzo, bardzo wpływowy. A ten, który powołał do życia Gervais, po paru latach wręcz rozlał parodystyczne spojrzenie na ekosystem mniejszych i większych korporacji z całego świata.
Jak będzie w biurze? Sekcja światowa
Adaptowanie do lokalnych warunków sprawdzonych formatów telewizyjnych z innych części globu nie jest niczym nowym, lecz przypadek The Office stał się częścią większej, że tak to ujmiemy, zmiany. Ten serial zrobił wiele dla upowszechnienia mockumentu, gatunku, który udaje film dokumentalny, by za pomocą skrzętnie wykoncypowanej, pozostającej w relacji z rzeczywistością fikcji pokazać coś więcej niż przy kurczowym trzymaniu się F A K T Ó W A U T E N T Y C Z N Y C H.
Ten sposób opisywania realiów korporacyjnych, nieco chałupniczy pod względem formy, która obejmuje ironiczny wydźwięk i niedoskonałe kadrowanie, przypadł do gustu twórcom z Francji (Le Bureau), Izraela (HaMisrad), Kanady (La Job), Brazylii (Os Aspones), Niemiec (Stromberg) czy Szwecji (Kontoret). No i oczywiście Stanów Zjednoczonych, gdzie seria z czasem stała się klasykiem.
Pochwała konsekwencji
No właśnie, z naciskiem na z czasem. Pamięć ludzka, szczególnie wtedy, gdy idzie o ulubiony serial, bywa bardzo zawodna, więc wypada zacząć od pierwszego sezonu amerykańskiej produkcji, debiutującego w 2005 roku. Z perspektywy czasu może wydawać się to dziwne, lecz początkowo recenzje nie były aż tak pochlebne, jak dziś mogłoby się wydawać. Jedynka była bowiem niemal wiernym odbiciem brytyjskiej produkcji, a co za tym idzie (również humorystycznym) niezbyt dobrze przyjętym przeszczepem.
Drugi sezon przyniósł jednak znaczącą, szeroko zakrojoną zmianę stylistyczną, która okazała się sukcesem. Konsekwencja popłaciła – łatwo było udupić pomysł już po pierwszym sezonie, ale zamiast tego postanowiono nadać produkcji koloryt zbieżny z amerykańskim społeczeństwem dzięki chociażby czytelniejszym nawiązaniom kulturowym. No i postawić na rozwój wydarzeń oraz postaci w oderwaniu od pierwowzoru, tak by zaczęły żyć własnym życiem, tworząc jedyny w swoim rodzaju movement. Zaowocowało to dziewięcioma częściami, które z czasem mutowały pod względem wątków, dostosowując się również do zmieniającego się, coraz bardziej technologicznego realu.
Chwila dla każdego
Powiedzenie, że realia firmowo-biurowe są znane każdemu, kto kiedykolwiek musiał zacząć zarabiać, to nieprawda; sami znacie ludzi, którzy od zawsze byli na swoim i nie mieli nad sobą szefa. Lub nie musieli przebywać w open space'ach z innymi pracownikami, bo hołdują zasadzie: całe życie na frilansie. Tyle że The Office, choć opiera się na określonej tematyce, jednocześnie wymyka się byciu sprawną satyrą na wysiadywanie dupogodzin przed biurkiem, gdy wszyscy cię denerwują.
Ten serial skupia jak w soczewce społeczeństwo, ze wszystkimi jego absurdami, które narosły, odkąd zaczęliśmy formować się jako gatunek w większe, współdziałające ze sobą grupy. Znakomicie rozpisane i nie gorzej zagrane postaci (śmieszno-straszny szef Michael Scott, samozwańczy służbista Dwight Schrute, niespełnieni i znudzeni zawodowo, za to próbujący spełnić się związkowo Pam Beesly i Jim Halpert oraz cała ważna reszta załogi) i ich niekiedy karykaturalne przygody ucieleśniają wszystkie bolączki i radości, które sami miewamy. I od których ostatecznie nie ma ucieczki, bo tak działa życie.
Szkoła przetrwania
Lekcja życia. Tak właśnie można byłoby najkrócej określić, czym w zasadzie jest ta produkcja. Choć The Office to nie dydaktyczny twór, roszczący sobie prawo do mówienia, co dobre, a co złe w kontaktach interpersonalnych, to można z niego wynieść uniwersalny, głęboko humanistyczny przekaz związany z meandrami życia społecznego, odpowiedzialnością i pozostawaniem w zgodzie z samym sobą bez uwierającego kija w dupie.
Grubo ciosany żart znany z brytyjskiego oryginału ustąpił tu miejsca podejściu: żyj i daj żyć innym, lecz pośmiać możemy się razem. Najlepiej widać to we wprowadzeniu i poprowadzeniu wieloetnicznych postaci. Ale nie tylko ich, bo mamy tu przecież np. sylwetki homoseksualisty, alkoholiczki, obżartucha, mitomana czy maniaka tego i owego. Ich sylwetki nie są tu prostacko obśmiewane przez scenarzystów, lecz ukazane – jak wszystkich z kompanii papierniczej Dunder Mifflin – z pewną czułością, choć pancze w odcinkach latają jak szalone. Bo każdy, wrzucony w niekoniecznie przyjazne środowisko, walczy w końcu o to, by dobrze czuć się z innymi w biurze. Ale też ze sobą samym.
To zaś stanowi doskonałą lekcję zarządzania grupą, której składowe niekiedy się wzajemnie wykluczają – a jednak muszą koegzystować w dynamicznie zmieniających się warunkach. Każdy CEO, manager czy szeregowy pracownik po wnikliwym i przemyślnym obejrzeniu mógłby napisać poradnik pt. Co robić, by morale zespołu nie klapnęły, nawet jeśli wszyscy żyjemy w bańce, która sprowadza się do bezsensu.