Antybohaterka z prawdziwego zdarzenia. „Tár” to kino radykalnie prokobiece

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
Screenshot_4.png
Tar

Wprowadzanie do popkultury złych, zepsutych, mrocznych i wyrachowanych bohaterek ma emancypacyjny potencjał, bo zmienia opowieść o kobiecości i podważa ograniczające przekonania na temat płci.

Lydia Tár nie chce, żeby tytułowano ją maestrą. Nosi się po męsku. Jest świadoma, że kobieta rzadko robi wielką karierę w muzyce klasycznej. W wywiadach elokwentnie opowiada o systemowej dyskryminacji. Rzuca nielicznymi nazwiskami dyrygentek czy instrumentalistek, którym udało się przebić w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, ale sama wydaje się być średnio zainteresowana działaniem na rzecz równości. A wszystkie ruchy, które w tym kierunku wykonuje, jak chociażby mentoring uzdolnionych stypendystek, to ruchy pozorowane, obliczone na budowanie wizerunku szlachetnej królowej.

Lydia Tár jest dyrygentką. Pierwszą kobietą w historii, która prowadzi prestiżową berlińską orkiestrę. Laureatką czterech kluczowych nagród przemysłu rozrywkowego: Emmy, Oscara, Grammy i Tony Award, protegowaną Leonarda Bernsteina – i właśnie przygotowuje się do nagrania Piątej symfonii Mahlera. Beyonce dyrygentury. Ma w sobie elegancję mistrzów muzyki poważnej, ale porusza się po świecie dystyngowanej klasyki z charyzmą gwiazdy rocka. Wyprzedaje największe sale koncertowe, wzbudza zainteresowanie mediów.

400e2c05-9ad0-4260-ad48-b83774f602f7.jpg
Tar

Lydia Tár jest też oprawczynią. Prawdopodobnie, bo w tej kapitalnie skonstruowanej z domysłów, aluzji i nieodpowiedzeń opowieści nic nie zostało dowiedzione. Interesują ją młode, utalentowane muzyczki, a, jak możemy się domyślać, potencjalnych ofiar szuka wśród uczestniczek programu stypendialnego, którego jest kuratorką. Klasyka gatunku. Za wsparcie w karierze – jest przecież szalenie wpływowa – oczekuje seksu, z kolei odpornym na jej szemrane zaloty potrafi zniszczyć życie.

Lydia Tár jest również, co bardzo ważne, postacią fikcyjną, choć to nie zawsze oczywiste, bo biograficzny ton filmu jest niezwykle przekonujący. A poza tym wiele osób w głównej bohaterce filmu Todda Fielda zobaczyło Marin Alsop. Tár z amerykańską dyrygentką faktycznie sporo łączy. Alsop też jest pierwszą kobietą w historii, która stanęła na czele dużej orkiestry, też była podopieczną Bernsteina i też jest wyoutowaną lesbijką. Różnica między nimi jest jednak zasadnicza. Tej pierwszej nikt nigdy nie oskarżył o molestowanie. Właśnie ten wątek sprawił, że sama Alsop nie jest fanką filmu, wręcz powiedziała w rozmowie z Sunday Timesem, że przedstawienie kobiety, która odnosi tak duży sukces, jako oprawczyni obraża ją jako dyrygentkę, kobietę i lesbijkę. Reakcja Alsop wpisuje się w dość regularnie stosowaną argumentację – że pokazywanie kobiet w złym świetle jest antyfeministyczne, cofa nas w walce o równość. Po pierwsze: nie zawsze, po drugie: na pewno nie tym razem.

Tár nie jest filmem, który wzmacnia tendencyjne czy seksistowskie koncepty. Przeciwnie, to kino, które obnaża stereotypowe spojrzenie na kobiecość. Kultura praktycznie zawsze stawia kobiety po jasnej stronie mocy, wtłacza je w role delikatnych, wrażliwych, nieskazitelnie moralnych istot, niezdolnych do okrucieństwa. To potwornie limitująca perspektywa. Wprowadzanie do popkultury złych, zepsutych, mrocznych i wyrachowanych bohaterek ma więc emancypacyjny potencjał, bo zmienia opowieść o kobiecości i podważa ograniczające przekonania na temat płci. W takim ujęciu Tár jest filmem radykalnie feministycznym, zwłaszcza że pokazuje antybohaterkę wyjątkowo realistyczną, której mroku nie da się oswoić konwencją. Nie boisz się Diaboliny czy Cruelli, bo to łotrzyce z bajek Disneya. Lubisz Villanelle z Obsesji Eve, bo, choć jest psychopatyczną morderczynią, robi dziwne miny i nosi ekstrawaganckie sukienki. To najbardziej przerażające zło jest zwykłe, codzienne, nie ma nic wspólnego z bajką i czasem bywa kobietą.

Kultura praktycznie zawsze stawia kobiety po jasnej stronie mocy, wtłacza je w role delikatnych, wrażliwych, nieskazitelnie moralnych istot, niezdolnych do okrucieństwa. To potwornie limitująca perspektywa.

Field nie zrobił filmu wyłącznie o przemocy seksualnej, za to pochylił się nad nadużyciami władzy, a te mogą być udziałem każdego, niezależnie od płci. Tár jest narcystyczną geniuszką, skoncentrowaną na sobie i głuchą na uczucia innych. Manipuluje, kłamie, przekracza granice, zdradza, wykorzystuje, bo może. Pozycja, sława i pieniądze pozwalają jej wierzyć, że uniknie konsekwencji, bo jej głos znaczy więcej. Jej poczucie bezkarności oczywiście okazuje się złudne, choć nie zgadzam się z zarzutami, że Tár to małostkowa w swoich intencjach krytyka cancel culture. Oto Hollywood, obrażone, że teraz każdego można odwołać za byle co, postanowiło pokazać, jak wielką naiwnością i ignorancją wykazują się cancelujący?

Główna bohaterka w dyskusji ze studentami (może banalne, ale dobrze poprowadzone starcie pokoleń) próbuje dowieść, że obciążanie dzieła grzechami jego twórcy jest bezsensowne, bo pozbawia nas możliwości obcowania ze znakomitą sztuką. Skreślając muzykę tylko dlatego, że jej kompozytor był rasistą, homofobem czy mizoginem, działamy na własną szkodę, bo to my tracimy przyjemność, którą mogłaby nam dać ta muzyka. Właśnie scena wykładu zdaje się najbardziej dzielić publiczność. Przeciwnicy Tár dopatrzyli się w niej deklaracji sympatii dla podejścia reprezentowanego przez dyrygentkę i protekcjonalnej szydery ze stawiającego się jej studenta. Tymczasem to scena bardzo podstępna. I dlatego tak wybitna, bo każdy zobaczy w niej w to, z czym przyszedł do kina. Ci, którzy w cancel culture widzą przede wszystkim niefrasobliwe wyroki przewrażliwionych moralistów z internetu, przyklasną błyskotliwym ripostom dyrygentki. Ci, którzy przestali oglądać filmy Woody’ego Allena, w retorycznej ekwilibrystyce muzyczki usłyszą głównie popis dziaderskiej arogancji.

Cały film jest właśnie tak niejednoznaczny. Field szczęśliwie unika prostackiego dydaktyzmu w opowiadaniu o patologiach świata zbudowanego na nierównej dystrybucji wpływów. Zamiast tego kręci pełną subtelności psychodramę o upadku człowieka, który myślał, że wszystko mu wolno, bo zna Bacha na wyrywki i klęczą przed nim w filharmoniach. A Cate Blanchett to stopniowe osuwanie się w amok zagrała znakomicie. To jej najlepsza dotychczasowa rola, co zresztą potwierdzają liczne nagrody – Puchar Volpiego na festiwalu filmowym w Wenecji, Złoty Glob czy BAFTA, żeby wymienić kilka najważniejszych. I pewnie dostanie za tę rolę Oscara. Zasłużyła.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarka. Kiedyś wyłącznie muzyczna, dziś już nie tylko. Na co dzień pracuje w magazynie „Glamour”, jako zastępczyni redaktorki naczelnej i szefowa działu popkultura. Jest autorką podcastu „Kobiety objaśniają świat”. Bywa didżejką.