„Apollo 11, tu Houston. Jak forma, chłopaki?”. Sportowy obrazek z lądowania na Księżycu

Apollo-11.jpg
fot. NASA/Newsmakers

Hej, nie macie tam pod ręką jakiegoś medyka? Trochę bym tu sobie pobiegał w miejscu i chciałbym wiedzieć, czy nie dostanę od tego kołatania serca – zgłosił zupełnie poważnie Michael Collins, jeden z trzech astronautów misji Apollo 11. W tym miesiącu mija 51 lat od lądowania człowieka na Srebrnym Globie i będziecie zaskoczeni, ile sportowych wątków pojawia się w tej historii.

Neil Armstrong mówiący o małym kroku dla człowieka, ale dużym dla ludzkości, wbijanie amerykańskiego sztandaru, Buzz Aldrin schodzący ostrożnie po drabinie pojazdu księżycowego, rozmaite teorie spiskowe o wydarzeniach z 1969 r. – mniej więcej takie obrazki odwijają się w głowach większości z nas, kiedy myślimy o lądowaniu pierwszego człowieka na Księżycu. Wydawałoby się, że sport jest jedną z ostatnich rzeczy, jaką można skojarzyć z tym epokowym wydarzeniem – to w końcu oczywiste, że każdy z astronautów musiał być zdrowy jak rydz – ale takich wątków było tam całkiem sporo.

Przygotowanie fizyczne załogi było niezwykle ważne, z przynajmniej z kilku powodów. Po pierwsze, nie było do końca wiadomo, jakie siły będą oddziaływały na astronautów na samej powierzchni Księżyca. Po drugie, w stanie nieważkości bardzo szybko wiotczały mięśnie. Po trzecie, astronauci wchłaniali dawki promieniowania kosmicznego (chociaż w granicach bezpieczeństwa). Wreszcie po czwarte, zdrowe ciało dawało większą gwarancję, że mózg będzie pracował na najwyższych obrotach. Żeby wyobrazić sobie, jak wiele danych musieli przetwarzać astronauci, najlepiej spojrzeć na „deskę rozdzielczą” rakiety Saturn V. Znajdowało się na niej około 650 guzików, przełączników, dźwigni, zaworów, wskaźników, lampek, kontrolerów, wyświetlaczy, pokręteł i wielu innych urządzeń. Każdy astronauta odpowiadał za obsługę ponad 200 z nich, ale w głowie miał wykute na blachę zasady działania wszystkich, gdyby z jakiegoś powodu trzeba było zastąpić kumpla. Oni po prostu musieli być w formie, bo od tego zależało ich życie i powodzenie programu Apollo, w który rząd USA wpompował wówczas ponad 25 mld dolarów.

SPORTY KONTAKTOWE? NIE, DZIĘKUJĘ

Neil Armstrong, Buzz Aldrin i Michael Collins byli rówieśnikami. Kosmiczny rocznik 1930. Pierwszy – weteran wojny koreańskiej, jeden z najlepszych pilotów oblatywaczy w kraju, zimny profesjonalista, człowiek bez układu nerwowego. Drugi – pilot, doktorant Massachusetts Institute of Technology, najlepszy matematyczny mózg, jaki dotychczas wsadziła NASA do swoich rakiet, gorliwy prezbiterianin, który później przyjmie komunię nawet na Księżycu. Trzeci – urodzony się we Włoszech syn attache wojskowego, absolwent akademii wojskowej w West Point, pilot myśliwców w United States Air Force. Armstrong i Aldrin byli mrukami, dziennikarze stawali na rzęsach, żeby wyciągnąć od nich cokolwiek poza szczegółami technicznymi. Collins wydawał się przy nich jak ktoś z innej planety: ciągle uśmiechnięty, wygadany, rzucający dowcipami. Potrafił barwnie opowiadać o skomplikowanych kwestiach dotyczących lotu, dlatego dziennikarze żałowali, że to nie on, a Armstrong jest dowódcą.

Astronauci, którzy brali udział we wszystkich programach kosmicznych od początku istnienia NASA (1958 r.), zawsze mieli obowiązek wypełniania bardzo dokładnego kwestionariusza. Jedna z pozycji dotyczyła ulubionych dyscyplin sportu. W oczy rzucało się to, że niewielu z nich wpisywało tam sporty kontaktowe, takie jak piłka nożna, hokej, koszykówka czy boks. Najczęściej wskazywano piłkę ręczną, pływanie, golfa, tenisa, narty wodne, narciarstwo, żeglarstwo, gimnastykę, biegi, squasha i surfing.

Armstrong wpisał w swoim kwestionariuszu szybownictwo, Aldrin bieganie i nurkowanie, a Collins handball i wędkarstwo. Michael Collins był największym sportowcem w załodze: w przeszłości gwiazda i kapitan zapaśniczej drużyny w St. Albans i zdecydowanie najlepszy piłkarz ręczny wśród astronautów. Warto na chwilę zatrzymać się przy tej ostatniej dyscyplinie. O dziwo w latach 60. była ona jedną z najpopularniejszych wśród pilotów NASA. Mało tego, dla niektórych piłka ręczna stała się wręcz niepisanym elementem przygotowań do misji.

W RAKIECIE NIE MA GRANIA!

Od razu zaznaczmy, że mówimy o piłce ręcznej w rozumieniu irlandzkim. Ma ona więc niewiele wspólnego z naszym szczypiorniakiem. To tzw. gaelicka piłka ręczna, która jest grą dla dwóch (singiel) lub czterech osób (debel) i polega na odbijaniu piłki dłonią lub pięścią od ściany w taki sposób, aby maksymalnie utrudnić odbiór rywalowi. Można więc powiedzieć, że to sport podobny do squasha. Dyscyplina dotarła do Stanów Zjednoczonych w XIX w. wraz z irlandzkimi emigrantami, którzy szukali za oceanem lepszego życia. Nowy sport spodobał się Amerykanom, a szczególnie popularny stał się w właśnie latach 50. i 60. Piłkę odbijano w małych miasteczkach, dużych miastach, w szkołach, w remizach, w zakładach pracy i naturalnie też w bazach wojskowych. Irlandzkim sportem zarazili się też astronauci.

NASA oczekiwała od swoich pilotów, że będą zawsze w świetnej formie fizycznej. Astronauci stosowali się do programów szkoleniowych, ale po godzinach lubili pograć w ręczną. W pewnym momencie stała się ona ulubionym treningiem w korpusie. Kierownictwo NASA nie protestowało, bo nie był to sport kontaktowy narażający na poważne kontuzje, poza tym był to znakomity sposób na ćwiczenie refleksu i trenowanie praktycznie wszystkich partii ciała. Astronauci toczyli zacięte pojedynki o nieformalny tytuł najlepszego gracza i na początku lat 60. był nim Alan Shepard, jeden z członków programu Mercury.

Jak mówi anegdota, kiedy w 1961 roku miał zostać wystrzelony na orbitę, tuż przed startem zauważył karteczkę przyklejoną do pulpitu wewnątrz kapsuły. Jeden z kolegów przypomniał mu na niej, że w rakiecie panuje zakaz gry w piłkę ręczną. Kiedy nastała misja Apollo 11, bezapelacyjnie najlepszym graczem został jednak właśnie Michael Collins. W „lidze NASA” nikt nie mógł się z nim równać, chociaż próbowało wielu. Już po lądowaniu człowieka na Księżycu irlandzka prasa żartowała nawet, że jeśli Amerykanie w przyszłości będą chcieli wprowadzić na Srebrnym Globie pierwszą dyscyplinę sportu, bez wątpienia będzie to handball.

W DOMU CZEKAŁA TRENERKA GIMNASTYKI

Armstrong, Aldrin i Collins przeszli morderczy trening fizyczny. Jak można wyczytać w pakietach prasowych, które 51 lat temu otrzymali do rąk dziennikarze (materiały wciąż są do pobrania na stronie NASA), każdy z nich zaliczył ponad 400 godzin zajęć w symulatorze. Norman Mailer, laureat Nagrody Pulitzera, któremu w 1969 r. zlecono napisanie reportażu o misji księżycowej, tak relacjonował w książce „Na podbój księżyca”: „trening na symulatorach był zabójczą pracą. Wyzyskiwanie dzień pod dniu wszystkich sił człowieka (...). Na początku byli to mężczyźni o szybkim refleksie i sprawności atlety – teraz zmienili się w automaty do błyskawicznego odczytywania wskazań przyrządów. Przez cały dzień nic, oprócz migotania i brzęczenia urządzeń ostrzegawczych. To tak, jakby żądać od znakomitego tenisisty, by został mistrzem w ping-pongu”.

W pewnym momencie zajęcia na symulatorach trwały od dziesięciu do nawet czternastu godzin na dobę. Żona Armstronga, Janet, wspominała, że po takich sesjach małżonek był momentami cieniem człowieka. Co ciekawe, Neil i tak miał łatwiej niż koledzy, ponieważ jego małżonka była kobietą sportu. Janet pracowała jako trenerka pływania synchronicznego, była też nauczycielką gimnastyki. Jak wspominała po latach, doradzała Armstrongowi w treningach, aby jego ciało mogło lepiej znosić trudy misji. Bo wyzwań było sporo. Przykład: sam strój ciśnieniowy wraz ze sprzętem, który mieli na sobie w czasie spaceru na Księżycu Armstrong i Aldrin, ważył około 80 kg. Wprawdzie już na miejscu, z racji księżycowej grawitacji (⅙ ziemskiego przyciągania) nie musieli tego faktycznie dźwigać, ale wcześniej należało to założyć w kapsule, a jeszcze wcześniej trenować w tym na Ziemi. Trzeba było przecież sprawdzić, czy w tym wielowarstwowym okuciu da się np. zbierać próbki kamieni. W takim wdzianku astronauci trenowali też w basenie, gdzie woda miała imitować siły działające na Księżycu. Spacer w kosmosie ćwiczono także podczepiając ich do specjalnego wieszaka zamontowanego na jadącym powoli samochodzie. Jak pisał wówczas „New York Times”, zmęczenie astronautów pracujących na Księżycu w takim stroju było porównywalne do wysiłku przy ścinaniu drzewa ręczną piłą. Sesje treningowe z żoną na pewno więc nie zaszkodziły.

NASA organizowała im też zajęcia w miejscach, które pod względem geologicznym przypominały powierzchnię Księżyca. Treningi terenowe odbywały się głównie w Arizonie, Teksasie i Nevadzie. Członkowie misji, czasami w pełnym rynsztunku, ćwiczyli lądowanie, wychodzenie z modułu księżycowego, zbieranie próbek i wykonywanie wielu innych planowanych czynności. Ważne było tutaj jednak nie tylko zapamiętanie procedur, ale jak wyjaśniano, także budowanie pamięci mięśniowej.

moon-landing-e1594371108197.jpg
fot. Nasa/Getty Images

JOGGING TYSIĄCE KILOMETRÓW OD ZIEMI

Roztrząsając temat dyspozycji fizycznej członków misji Apollo 11, warto zajrzeć też do członu załogowego, części rakiety Saturn V, w której przebywali oni od 16 do 24 lipca 1969 r. Ich kosmiczny dom miał niewiele ponad trzy metry wysokość i 3,9 m średnicy. Panowała tam taka ciasnota, że astronauci musieli bardzo uważać, aby przez przypadek nie nacisnąć jakichś ważnych przyrządów. Ponad tygodniowy pobyt w takich warunkach maltretował ich organizmy, dlatego w wolnych chwilach, których zresztą nie mieli zbyt wiele, musieli kombinować, jak rozprostować kości. Jednym ze sposobów był jogging. Tak, jogging. Drugiego dnia misji Michael Collins zgłosił Houston, że chcieliby zrobić mały trening. Poprosił, aby centrala na wszelki wypadek rejestrowała parametry pracy ich serc. Po chwili wszyscy astronauci „biegali” w miejscu. To musiał być ciekawy widok.

Technologia już w latach 60. pozwalała więc śledzić parametry życiowe astronautów znajdujących się ponad 300 tys. km od Ziemi. Centrala wiedziała w którym momencie misji każdy z nich miał najwyższe tętno oraz ile czasu spał w ciągu doby. Największy problem ze snem miał dowodzący misją Armstrong. Dla przykładu, pierwszej nocy zmrużył oko tylko na trzy godziny.

W utrzymaniu dobrej formy pomagało im też specjalne menu przygotowane przez dietetyków. Specjalne, bo podczas wcześniejszych misji talerz astronautów wyglądał marnie. Piloci jedli głównie kostki przetworzonego jedzenia, a powód takich oszczędności było bardzo życiowy: chodziło o jak najmniejszą ilość odchodów, bo zawsze był problem, co z nimi potem zrobić. W Apollo 11 w końcu jakoś to rozwiązano, dlatego jadłospis był już bardzo urozmaicony. Spójrzmy chociażby, czym załoga statku Apollo 11 zajadała się pierwszego dnia. Śniadanie: bekon, truskawkowe kostki i napój pomarańczowy, obiad: wołowina z ziemniakami i pudding karmelowy, kolacja: sałatka z łososiem, kurczak z ryżem, kakao i napój ananasowo-grejpfrutowy.

MECZ NA ŻYWO SMAKUJE LEPIEJ

Neil Armstrong i Buzz Aldrin postawili swoje stopy na Księżycu 20 lipca 1969 r. Kiedy oni wykonywali swoje zadanie, Michael Collins czekał na nich siedząc samotnie w członie załogowym. Oczywiście wcześniej nie obyło się bez licznych komplikacji. W module księżycowym, którym Armstrong i Aldrin lecieli na Srebrny Glob zapaliły się dwie kontrolki alarmowe, były problemy z łącznością, maszynę nieoczekiwanie obróciło, astronauci wylądowali na innym obszarze niż pierwotnie planowali, a już na powierzchni Księżyca mieli nawet problem z włazem – długo nie mogli go otworzyć (ależ to byłaby historia, gdyby po przebyciu takiej drogi nie mogli wyjść na zewnątrz!).

Członkowie misji Apollo 11 opisując później swoje wrażenia mówili, że Księżyc był piękny, przyjazny. Jeszcze kiedy byli 200 km nad nim i widzieli te wszystkie pustynie, kratery i kosmiczne wąwozy, Neil Armstrong powiedział przez radio: – Zdjęcia przywiezione przez Apolla 10 dały nam doskonałą zapowiedź tego, co tu zobaczymy. Wygląda to całkiem podobnie, ale różnica jest taka, jak pomiędzy kibicowaniem na meczu piłkarskim na stadionie, a oglądaniem go w telewizji. Tego widoku nic nie zastąpi.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz