Media szaleją i nie doczytują informacji do końca, widzowie ruszają na barykady: hurr durr, mniejszości zabierają nam kino! To oczywiście bzdura, ale nasze podejście do oscarowych zmian jest, delikatnie mówiąc, ambiwalentne. Redaktorzy Marek Fall i Jacek Sobczyński polemizują ze sobą w dwugłosie.
Dla niewtajemniczonych - wczoraj napisaliśmy o nowych zasadach przyznawania statuetek Amerykańskiej Akademii Filmowej. Chodzi o zmiany względem tytułów, które będą walczyć w kategorii Najlepszy film. Każdy z nich będzie musiał spełnić minimum dwa z czterech standardów, wszystkie znajdziecie pod tym linkiem. Generalnie chodzi o to, by dać więcej szans kobietom, mniejszościom rasowym czy osobom z niepełnosprawnościami albo LGBTQ, którzy mieli udział w powstawaniu nominowanych obrazów.
Jak można było się spodziewać, chwilę po ogłoszeniu newsa w sieci wybuchła potężna dyskusja. My też w redakcji trochę się o te nowe Oscary pospieraliśmy:
Jacek Sobczyński - jestem na nie
Dla wszystkich, którym wystarczy pierwsze zdanie, żeby zaklasyfikować autora do konkretnej szufladki - od razu ustalmy: nie pisze tego ani homofob, ani rasista, ani seksistowski zbok, ani ktokolwiek, kto wyznaje hollywoodzką supremację białych heteryków. Amerykańska Akademia Filmowa kłania się dotychczas wykluczanym grupom społecznym? Świetnie. Ale ten ukłon powinien nastąpić na początku drogi każdego z nominowanych filmów, nie na końcu, jak jakaś pokazówka.
W swoim komentarzu, który przeczytacie w kolejnym slajdzie, Marek przytacza procentowy rozkład członków Akademii względem wieku, płci i koloru skóry. I jak na dłoni widać, że szacowne gremium ma twarz miłego, białego starszego pana. 1/3 z nich to nominowani lub zwycięzcy Oscarów, reszta trafiła tam na zaproszenia już aktywnych członków. Kumple wspierają kumpli, co jest sytuacją, przyznacie, patologiczną. Ale ona akurat pozostaje bez zmian.
Idziemy dalej. Od 2015 roku w sieci funkcjonuje hashtag #oscarssowhite, będący przeciwko dominacji białych aktorów przy nominacjach. W sieci możecie znaleźć bardzo ciekawą analizę Uniwersytetu Kalifornijskiego; jej twórcy sprawdzili wszystkie filmy, znajdujące się w amerykańskiej dystrybucji kinowej w latach 2011-2017. Wyniki są szokujące: tylko 2 na 10 aktorów i aktorek w rolach głównych to przedstawiciele mniejszości rasowych. Mówimy tu o 2017, bo w 2011 było ich jeszcze dwa razy mniej. Oczywiście, że sytuacja, w której na 20 nominowanych do Oscarów w danym roku aktorów i aktorek wszyscy są biali, nie powinna się wydarzyć. Ale pamiętajmy przy tym, że Akademia ma po prostu dużo mniejsze pole wyboru w przypadku reprezentantów mniejszości. Aha, pozostając przy tej statystyce: 67.5% mężczyzn, 32.5% kobiet. Także tego.
Dlatego zamiast tworzyć zaczątki parytetów - niech Hollywood zacznie zmiany od samego dołu. Od stypendiów dla uzdolnionej artystycznie, kolorowej młodzieży. Od większego zróżnicowania rasowego studentów szkół filmowych i artystycznych. Od programów dla młodych filmowców - przedstawicieli mniejszości; dokładnie takich, jakie oferuje instytut Sundance (to ci od tego wielkiego festiwalu kina niezależnego), który kilka lat temu wystąpił z ciekawym planem pomocy twórcom indiańskim. Od dawania szansy kobietom w innych filmowych zawodach niż aktorskie. Taka ciekawostka: wiecie, kiedy do amerykańskich kin trafił pierwszy film nakręcony przez czarnoskórą kobietę? W 1991 roku. Niemal sto lat po narodzinach kina.
Oczywiście, że praca u podstaw nie jest tak efektowna, jak głośne ogłoszenie zmian. Tylko jakby wszyscy zapomnieli, że aby zebrać plony, trzeba zasiać. A nie zrobić inbę przy jednej z 24 (!) kategorii.
No dobra, to dlaczego nie jestem zwolennikiem tych zmian? Po pierwsze - to cyrk, który ma udowodnić, jacy to my w Akademii jesteśmy teraz postępowi. Nagle w 2020 roku, w erze #metoo i protestów mniejszości rasowych, Hollywood przypomniało sobie, że przez blisko 100 lat istnienia Oscarów wręczało je głównie białym. Może by tak na początek rozbić kumoterską klikę i przyjmować do jury tylko osoby, które mają albo nominację, albo Oscara? Od razu zrobi się większe zróżnicowanie.
Po drugie - zmiany będą popisem do kreatywnego obchodzenia ich w taki sposób, żeby praktycznie wszystko zostało takie samo. Zerknijcie sobie jeszcze raz na cztery kategorie - dwie są dość ostre, dwie trochę mniej. Trudno jest wyobrazić sobie scenariusz, w którym producenci wypełniają punkty C i D, na czym zyskują głównie kobiety (lub przedstawiciele mniejszości), pracujące w marketingu i promocji? No nie, nietrudno. Jak już tak bardzo Akademii zależy na zmianach, to niech spełnione będą nie dwa kryteria, a cztery. I nie przy jednej nominacji, a na przykład dwunastu.
Po trzecie - bo to po prostu ogranicza wolność. Przynajmniej teoretycznie Oscary są nagrodą dla wszystkich filmów. I co, gdyby - też teoretycznie - trafił się wybitny tytuł, przy którym pracowali tylko biali faceci i nikt nie spełniłby żadnego z czterech punktów zmian, bo tak?
Zmiany w Hollywood są potrzebne, ale nie rozwiążemy problemów PR-em, a robotą organiczną. Trochę to potrwa, ale efekty będą lepsze. I jeszcze jedno: szkoda, że przy tym wszystkim nikt nie pomyślał o twórcach - seniorach. Nie od dziś w kinie panuje ageizm, a słowa Melanie Griffith z 2016 roku (w Hollywood jako kobieta po 40-tce po prostu wypadasz z gry) są nadal aktualne. Najwyraźniej starsi aktorzy i (zwłaszcza!) aktorki są już na tak słabej pozycji, że nikt nie uwzględnia ich nawet do listy twórców nieuwzględnianych.
Marek Fall - jestem na tak
Należałoby zacząć od tego, że powinniśmy bacznie przyjrzeć się samym sobie w histerycznych reakcjach, wywołanych przez tę burzę w szklance wody. To niepokojące, ale też symptomatyczne, jak powszechna jest skłonność do generowania zawoalowanych, rasistowskich czy homofobicznych slurów, czego nie można niestety powiedzieć o umiejętności czytania ze zrozumieniem i analizy tekstu. Cała sytuacja boli tym bardziej, że do nakręcania gównianej, atencyjnej spirali przyłączyły się też poważne media, epatując - pozornie niewinnymi - headline'ami w rodzaju Oscary tylko dla filmów z mniejszościami.
Ustalmy fakty. W całej - blisko stuletniej - historii najbardziej prestiżowej nagrody przemysłu filmowego rozdano już grubo ponad 3 000 statuetek. Kobietom przypadło z tego mniej niż 300 wyróżnień. Afroamerykanom - mniej niż 50. Idźmy dalej. Według ustaleń dziennikarzy Los Angeles Times z 2012 roku skład Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej przedstawia się następująco: 94% to biali, 77% to mężczyźni, 86% członków ma więcej niż pięćdziesiąt lat. Przecież to jest Orwell. Boost różnorodności jest niezbędny, bo w tym momencie Hollywood to wciąż ponury, elitarystyczny skansen, gdzie czas zatrzymał się w pierwszej połowie XX wieku. Bardziej odklejony od rzeczywistości jest chyba tylko Wujek Samo Zło.
No i wchodzą włodarze Akademii - rzecz jasna - cali na biało, proponując cztery standardy, które mają premiować niedoreprezentowane dotąd grupy. Doprecyzujmy, żeby była jasność: standardy obejmują jedną z ponad dwudziestu kategorii, z czterech standardów wystarczy spełnić dwa, a zaledwie jeden dotyczy obsady i fabuły. To jest pokazowy, wielkopański gest, ale zaraz zaczęła się amba fatima. Czy w tej naszej homogenicznej etnicznie i kulturowo enklawie mamy jeszcze w ogóle rozum i godność człowieka? Dobra, ale nie ma też co robić z tego polskiego problemu.
W obliczu zamieszania - Jim Gianopulos i DeVon Franklin z Akademii udzielili wywiadu dziennikarzowi Deadline. Gęsto tłumaczą tam, że propozycje były od dawna konsultowane ze środowiskiem filmowym, a żeby mieć szansę na Oscara w kategorii Best Picture wystarczy zapewnić przedstawicielom mniejszości płatne staże plus obsadzić stanowisko w marketingu kimś ze wskazanych grup. Zwraca na to uwagę także Kasia z bloga Zwierz popkulturalny, powołując się na przykład Irlandczyka. - Zobaczcie - za casting odpowiedzialna jest tam kobieta, za montaż - kobieta, za kostiumy — kobieta, za dekoracje — kobieta. Nawet film, w którym nawet nie ma kobiecych ról wcale nie będzie miał takiego wielkiego problemu, żeby spełnić te kryteria - pisze. Ale wiadomo - wczoraj skończyło się kino jak historia u Fukuyamy.
Wysoka temperatura dyskusji wynika ze społecznego przesilenia i rewolucji, której w ostatnich latach jesteśmy świadkami. Społeczności spychane wcześniej na margines są obecnie eksponowane z częstotliwością większą niż kiedykolwiek wcześniej, co niesie za sobą popkulturowy (i nie tylko) szok, bo koledzy Weinsteina i Epsteina przez dekady żenili nam szkodliwy mindset. Adaptacja do zmiany to trudny proces, ale nie ma już powrotu do czasów, gdy oglądało się Przeminęło z wiatrem, nucąc pod nosem - wzorem kibiców piłkarskich - nic się nie stało. Jacek jest zwolennikiem inicjatyw oddolnych i organicznych. Dla niego benchmark stanowi choćby diversity initiative instytutu Sundance, ale rzeczywistość dawno wcisnęła piąty bieg i nikt już nie będzie oglądał się na pornogrubasów z Hollywood, aż oswoją się z realiami. Całe rzesze odbiorców też muszą przyjąć do wiadomości rzecz niby oczywistą, że świat to nie jest aryjska, maczystowska Walhalla i w końcu zaczyna znajdować to odbicie również na wielkim ekranie. Zresztą, jeśli chodzi o radykalizm (w aktualnym kontekście - trochę LOL) - podobny dyskurs był prowadzony w czasach amerykańskiej walki z segregacją rasową i historia oceniła.
Zgodzę się jednak, że ruch Akademii jest pozorny, skoro przedstawione obwarowania da się obejść praktykami albo sześcioma stanowiskami niższego szczebla. Ale niech już będzie, że ta spóźniona inicjatywa może być symbolicznym katalizatorem przemian.