Największa polska nadzieja na europejskie puchary odpadła już w I rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, dostając w Baku pięć goli od Karabachu (1:5). Kiedy jedni dopiero spotykają się po urlopach na badania medyczne, my już jesteśmy za burtą poważnych rozgrywek. John van den Brom apelował, aby nie deprecjonować polskiej piłki, ale błyskawicznie przekonał się, ile pracy jest tu do wykonania. Lech Poznań przekonał się, jak nieskutecznie inwestuje pieniądze, jak niewiele miał do zaoferowania w tej rywalizacji i jak wiele dzieli ich w jakości od doświadczonych, europejskich klubów. Znów istnieje ryzyko, że mistrz Polski zamknie się w błędnym kole.
Paradoksalnie zdobycie bramki w 20. sekundzie gry wcale nie było na rękę Lechowi Poznań. I nie chodzi tu o jakieś utarte banały w stylu „pierwszy gol ustawił mecz”, ale rzeczywiście scenariusze w futbolu układa głównie nastawienie mentalne. Inaczej atakuje Karabach, który ma w głowie, że jedna bramka daje mu dogrywkę i spokój, a inaczej Karabach, który już na starcie dostaje sygnał, że sprawy wymykają się spod kontroli i trzeba maksymalnie podkręcić tempo.
Było wiadomo, że to mistrz Azerbejdżanu będzie prowadził grę przez lepsze umiejętności techniczne i większe doświadczenie, ale przez szybkie trafienie zawodnicy Johna van den Broma zbyt nisko i głęboko wycofali się do defensywy. To nigdy nie jest dobre rozwiązanie, bo wtedy stoperzy rywala przesuwają się na linię środkową, Mikael Ishak broni na 30 metrze, a to zawsze u napastnika oznacza rezygnację i brak realnych szans na wyjście z kontrą, cały zespół musi więcej biegać, jest w ciągłej obronie i traci przez to wiele sił. Zarówno fizycznie, jak i mentalnie.
Nie można mówić, że pierwszy gol cokolwiek zepsuł, ale sprawił, że Karabach mocniej zepchnął mistrza Polski do głębokiej defensywy, grał po obwodzie nieco jak w piłce ręcznej, a w Kolejorzu włączył się tryb przetrwania i bronienia dorobku, czyli dwubramkowej przewagi. Zbyt szybko zaczęli myśleć o „utrzymać”, zamiast „kreować”, bo mieli cel w zasięgu. A 90 minut w Baku – jak mówi klasyk prosto z Madrytu – to naprawdę długo. Zwłaszcza dla drużyn rywalizujących w pierwszych rundach eliminacji, gdzie Karabach praktycznie nie przegrywa. Na tym etapie rozgrywek niemalże w ogóle, jeśli spojrzymy na ostatnie lata.
NIE DOTRWALI DO PRZERWY
Odrobienie strat przez Karabach było pechowe, ale nie brało się z niczego, tylko właśnie z tego osadzenia się w głębokiej defensywie. Przy pierwszym trafieniu Kady’ego były przynajmniej cztery momenty, aby wcześniej przerwać ten atak, zanim Brazylijczyk skorzystał z największego atutu, czyli lewej nogi. Zresztą w samej szesnastce pasywnie stało sześciu lechitów, którzy skracali pole gry, ale żaden nie doskoczył odpowiednio agresywnie do największej gwiazdy Karabachu.
Drugi gol? Znów możemy powiedzieć, że to absolutny pech, gdy sześciu defensorów Lecha stoi w polu karnym, a po odbitce piłka trafia do jedynego rywala Filipa Ozobicia. Wcześniej znowu doszło do serii błędów na czele z wypuszczeniem futbolówki przez świeżo sprowadzonego bramkarza Artura Rudko. Pasywność w obu sytuacjach wynikała z tego, jak wyglądała cała pierwsza połowa, czyli klub z Poznania okopał się na własnych trzydziestu metrach i czuł zmęczenie ciągłymi próbami deprymowania przeciwnika.
Obraz gry był naprawdę dziwny, bo pamiętamy zrywy mistrza Polski. Gdyby Joel Pereira lepiej zagrał wzdłuż bramki, Michał Skóraś nie odchylił się w dogodnej sytuacji albo Mikael Ishak celniej uderzył lewą nogą, pewnie udałoby się ukąsić Karabach jeszcze raz. Lech jednak jeszcze w pierwszej połowie atakował w szalony sposób, jakby co najmniej była 80. minuta i mecz miał się rozstrzygnąć w najbliższej akcji. Brakowało momentów zwolnienia, uspokojenia gry, złapania oddechu, przetrwania w sposób efektywny z piłką przy nodze albo przynajmniej kontrolując przebieg meczu. Gdy już lechici dorwali się do piłki, ruszali na zabój pod drugą bramkę.
Pewnie gdyby dotrwali do przerwy z rezultatem 1:1, wyjście na drugą połowę byłoby zupełnie inne, tak samo jak nadzieje na awans. Kiedy jednak Karabach czuł już grunt pod nogami po wyrównaniu rywalizacji, a Lech dostał gonga przy zejściu na przerwę, trudno było wyobrazić sobie inny scenariusz niż kolejną eurokleskę.
RUDKO NEGATYWNYM BOHATEREM
Nie można jednak myśleć o awansie do kolejnej rundy, gdy twój bramkarz nie łapie prawie żadnych piłek, a niemalże każdą odbija. Tak Lech stracił drugą i trzecią bramkę, która już zupełnie podcięła skrzydła. Nie można dzisiaj przekreślać tego, czy Artur Rudko jest dobrym bramkarzem ani udanym transferem, ale z pewnością przyczynił się do odpadnięcia z Ligi Mistrzów. Pamiętajmy, że z Karabachem brutalnie ogrywany był również nowy nabytek Legii, by później okazać się jednym z najlepszych prawych obrońców w dziejach klubu i odejść do Celtiku. Początki miał bardzo trudne, mówiło się o tym, że źle reaguje na krzyk, po czym udowodnił wielką jakość i dostał się do kadry Chorwacji. Z Rudko może (ale nie musi) być podobnie. Niemniej w Baku był bardzo negatywnym bohaterem. Koledzy mu nie pomagali, ale jak Ukrainiec był słusznie chwalony za pierwszy mecz, tak drugiego zupełnie nie dźwignął. Zrywniejsi i bardziej dynamiczni Azerowie chętnie korzystali z jego odbitek.
Można dyskutować, kiedy sędzia nie podyktował rzutu karnego albo że trzecia bramka nie powinna być uznana przez spalonego i mieć ku temu słuszne argumenty, ale to nie zmieniłoby zapewne przebiegu gry, tylko odłożyło egzekucję. Zasadnicza różnica między pierwszym a drugim meczem była taka, że Karabach zaczął w końcu strzelać, mając dogodne okazje. Gra ich skrzydłowych w pierwszym meczu nie była zła. Wręcz w klubie wycinali zachowania Kady’ego i Zoubira, aby w akademii pokazać, jak się gra w bocznych sektorach. Ale brakowało im jednego – uderzeń. Grali zbyt koronkowo, co zmienili już w Baku. Kiedy Rudko nie miał okazji, by się pokazać, wypadł świetnie w grze nogami. Kiedy już go sprawdzili, zawalił sporą część rewanżu.
WYBORY PERSONALNE
Później mecz stał się bardziej otwarty, ale Artur Rudko dalej odbijał piłki, Antonio Milić i Lubomir Satka zostali wrzuceni na karuzelę, a Lech nie miał kim zmienić dynamiki gry. Najbardziej rzucało się w oczy, że Karabach nie potrzebował przewagi liczebnej ani nie wiadomo jakich środków, aby bawić się w polu karnym. Wystarczyło, że wchodził tam sam dynamiczny, nieobliczalny Kady – majstersztyk transferowy działu sportowego Karabachu wyjęty z drugiej ligi portugalskiej – i już siał popłoch.
To nie pierwszy raz, kiedy Karabach wychodzi z opresji i w taki sposób przechodzi do kolejnej rundy. To nie pierwszy raz, kiedy Kady zdobywa dwie bramki, zachwyca umiejętnościami i ratuje sytuację. Oni są do tego przyzwyczajeni, dlatego od ośmiu lat regularnie meldują się w fazie grupowej europejskich pucharów. Lech nie był faworytem, ale różnica umiejętności nie była aż tak wielka, aby stracić pięć bramek w Azerbejdżanie. Tam dostaliśmy kolejną już lekcję gry, pokory i zarządzania meczem, jakby to cokolwiek zmieniało w rocznym cyklu polskich klubów. Pracujesz na coś cały rok, by przy pierwszej okazji zalać się negatywnymi emocjami. Mistrz Polski znów widzi – niezależnie kto nim jest – że kozakiem może się czuć na własnym podwórku, gdy wszystko opakowuje Canal+. W rzeczywistości wychylenie się do innych kończy się właśnie w taki bolesny sposób.
Można się zastanawiać, co by było, gdyby Lech ściągnął Frantiska Placha, a nie Arturo Rudko albo gdyby zatrudnił Damiana Kądziora. Czy bramkarz cypryjskiego Pafos z 5 meczami w europejskich pucharach wygląda nieprzekonująco? Owszem. Ale to nie jedna osoba zawaliła ten rewanż, bo przez cały obraz spotkania pozostali również słaniali się na nogach. Rudko swoimi złymi interwencjami i niepewnością na pewno nie pomógł.
Szerokość kadry też pozostawia trochę do życzenia po trzech kontuzjach w Superpucharze. Niemniej Gio Citaiszwilim oraz Filipem Szymczakiem nie udało się uratować Ligi Mistrzów. To nowe elementy w tej drużynie, jeszcze bez ogrania i wpasowania w system. Lech podszedł do europejskich pucharów ze słabszą kadrą, niż zdobywał mistrzostwo Polski, więc też nic dziwnego, że takie są rezultaty. Dopóki polskie kluby będą wychodzić z założenia, że kadrę zbudują dopiero jak wejdą do pucharów, dopóty będą się od nich regularnie oddalać, a skala trudności tego zadania będzie się zwiększać.
DUSZENI WE WŁASNYM SOSIE
Co robi aż taką różnicę? Na pewno doświadczenie, zgranie, przekonanie o własnych umiejętnościach, ale też sama jakość zawodników, bo ściągnięty za darmo Kady oraz za milion euro Zoubir wyglądali jak gracze z innej planety, jeśli chodzi o skuteczność działań. Cały czas pod grą, przyspieszający akcje i z wielką odwagą. Lech płaci za piłkarzy tyle samo, a raczej więcej, a jednak cały czas zastanawia się, czy coś będzie z Kristoffera Velde.
Można się zżymać na trzy kontuzje w Superpucharze, ale przecież i tak mówimy o będącym na wylocie z klubu Danim Ramirezie oraz nieprzygotowanym jeszcze, wchodzącym w treningi Afonso Sousie. Ich obecność mogłaby coś zmienić, ale diametralnie nie odwróciłaby dwumeczu, bo to i tak nie były jeszcze pierwsze wybory Johna van den Broma.
Lech nie był faworytem, ale same okoliczności rewanżowej porażki mocno podcinają skrzydła. Znów nie ma punktów do rankingu, znów jest rozczarowanie, znów wchodzimy w cykl błędnego koła, gdzie pozytywne emocje zaczną się dopiero po pożegnaniu z pucharami. Mistrzowie Polski mają teraz trzy rundy Ligi Konferencji, gdzie nie ma miejsca na skuchę. Inaczej całoroczna praca znów zostanie całkowicie zaprzepaszczona. I kiedy zacznie się kolejne wychwalanie sprzedanymi piłkarzami czy projektem sportowym, będzie trzeba przypomnieć, że kąpiemy się we własnym sosie, a na reszcie Europy nie robi to żadnego wrażenia.