Tylko Giovanni Di Lorenzo występuje w tym sezonie częściej od Piotra Zielińskiego w klubie spod Wezuwiusza. Zmieniają się jego pozycje, role, trenerzy, a rozgrywający nadal jest nie do wyjęcia ze składu neapolitańczyków.
Do osławionej wypowiedzi Jerzego Brzęczka „wstanie pewnego dnia i coś mu przeskoczy w głowie” wolałbym nie wracać, bo to jedna z najbardziej absurdalnych rzeczy, jakie usłyszałem w naszej piłce w ostatnim czasie. Nie powiem, że Zieliński dzieli naród, bo tak nie jest, ale polaryzuje pewne środowisko mniej lub bardziej zaangażowane w futbol. Znajdują się tacy, którzy widzą u niego fundamentalne braki, obarczają winą za gorsze rezultaty drużyny, deprecjonują talent, jaki niewątpliwie posiada. I wtedy coś się we mnie gotuje.
Uważam to za próbę bycia świętszym od papieża. Za niezdrowe odchylenie. Chęć bycia mądrzejszym od wszystkich, a raczej po prostu na przekór. Tak dla zasady. Nasłuchuję opinii tych, którzy widzieli go z bliska, w codziennym treningu, znacznie częściej niż ja. Czy to byli kadrowicze, czy to aktualni odpowiadają jednym głosem, że robi piorunujące wrażenie. Ulepiony z innej gliny, to nie technika znad Wisły. Pytałem choćby Sebastiana Szymańskiego czy Roberta Gumnego, kto najbardziej ich oczarował w reprezentacji. Reagowali tak samo – przewrócili oczami, spojrzeli z uśmiechem i rzucili: „Zielu. Nie nadążysz”.
Zdecydowanie widzi więcej i działa szybciej niż przeciętny piłkarz. Co jakiś czas trafi się opinia nie tyle kibica, co szeroko rozumianego eksperta, że nie tylko nie dostrzega w nim nic specjalnego, ale też uważa za hamulcowego. Wtedy rodzą się myśli, czy to ze mną jest coś nie tak? Wzrok już nie ten, a może ja tej piłki w ogóle nie rozumiem? Na szczęście przypominam sobie o Juergenie Kloppie, który dzwonił namawiać go na transfer. Dziś najgłośniejszym nazwisku trenerskim, bo jego drużyna naznacza aktualną epokę w futbolu. Coś w nim dostrzegł. Myślę o Maurizio Sarrim, który trenował Chelsea, a dziś ma poprowadzić na szczyt Juventus z Cristiano Ronaldo. Zachwycał się nad nim. Wspominam sympatycznego Carlo Ancelottiego, wielkiego trenera, trzykrotnego zdobywcę Ligi Mistrzów. U niego również podstawowy zawodnik, mimo że przez pewien czas ustawiany na lewym skrzydle, z wieloma zadaniami defensywnymi, testowany w różnych rolach. Niezmiennie grał. Przychodzi szkoleniowiec o zupełnie innej charakterystyce, zmienia ustawienie drużyny, wprowadza swój plan taktyczny. Gennaro Gattuso ceni przede wszystkim zawodników charakternych, twardych psychicznie, wyrazistych. O dziwo, Zieliński stale ma u niego pewny plac. Kolejne nazwisko, którego przedstawiać nie trzeba, stawiające na naszego pomocnika. Umówili się czy co?
Tylko Giovanni Di Lorenzo rozegrał w całym sezonie więcej minut w Napoli (2790) niż Piotr Zieliński (2576). Niemalże nie schodzi z boiska, częściej odpoczywają Fabian Ruiz, Jose Callejon, Lorenzo Insigne czy Kalidou Koulibaly. Tylko on i Di Loreno mają w nogach 31 spotkań, a przecież zmienił się po drodze trener. W Serie A wystąpił we wszystkich kolejkach – na 23 razy aż 21 w wyjściowym składzie, przez 95 procent możliwego czasu obecny na boisku. Mimo tego nie dostał odpoczynku z Interem Mediolan w półfinale Coppa Italia na Giuseppe Meazza. Gattuso nie rezygnuje z niego, chociaż w drugiej linii jest w kim przebierać. Na ławce usiedli Allan i Stanislav Lobotka zakontraktowany zimą z Celty Vigo jako jeden z najciekawszych transferów okna. W pierwszym składzie wyszli też Ruiz, Eljif Elmas oraz Diego Demme świeżo sprowadzony z RB Leipzig, z imieniem na cześć Diego Maradony. Do wyboru, do koloru, Zieliński jednakowo potrzebny.
Napoli rozgrywa najgorszy sezon od lat, gdzie nawet kwalifikacja do Ligi Europy wcale nie musi uchodzić za pewnik. Choruje na dwubiegunowość. Wytęża się, pracuje na najwyższych obrotach z najlepszymi, kradnie im punkty, by potem lekką ręką oddawać je tym zdecydowanie słabszym. Robin Hood z Kampanii. Przy takiej sinusoidzie zawodzi mnóstwo czołowych postaci, ale z tego dołka Zieliński się wychyla. Nie ma przypadku w tym, że gra, bo u niego takich wahań formy nie ma. Utrzymuje się na powierzchni, dlatego gdy przyjdzie letnia rewolucja, Neapol nie będzie chciał go żegnać. Być może to odmieniłoby jego karierę, ale nikt lekką ręką nie puści takiego zawodnika. Niekwestionowanego u każdego szkoleniowca.
Częściowo oceny Zielińskiego biorą się z krótkowzroczności. Oceniania piłkarzy przez pryzmat Transfermarkta – mecze, gole, asysty i już. Jak to mówił Karim Benzema: zabijanie futbolu, upodabnianie go do NBA, gloryfikowanie statystyk ponad test ludzkiego oka. Dochodzi do tego prostolinijna ocena – ubzduranie sobie, że skoro to techniczny pomocnik, to powinien kończyć sezon z dwucyfrową liczbą bramek i asyst. Jasne, że wtedy każdy byłby zachwycony. Ale ciekaw jestem, jak ci sami ludzie oceniają Marco Verattiego (0 goli, 6 asyst) czy Frenkiego de Jonga (2 gole, 4 asysty). Reprezentant Polski (czysto porównawczo) ma bilans identyczny jak najlepszy pomocnik poprzedniej edycji Ligi Mistrzów.
Zieliński nigdy nie będzie Kevinem de Bruyne. Nie można stawiać znaku równości przy takich zawodnikach, bo przy określeniach „techniczny” czy „ofensywny” mieści się znacznie więcej styli gry niż tylko jedno wyobrażenie piłkarza. Na przykład taki, który pozwala złapać oddech, gdy Inter nieprzerwanie atakuje i dociska plejadą gwiazd. Polak nie boi się zagrać pod pressingiem, pokazuje się do gry, wychodzi swoją wizją poza schemat, czym gubi pressujących przeciwników. Takich akcji było kilka, ale dawały przetrwanie. Zwłaszcza w pierwszej połowie z liderem Serie A Zieliński był ważny. Między innymi dlatego Napoli przed rewanżem jest w lepszej sytuacji w bitwie o finał Pucharu Włoch. Sympatycy skrótów jednak wiernie zostaną przy swoim – zmarnował setkę z Padellim. Znowu nie stanął na wysokości zadania.
Każdy kolejny trener z głośnym nazwiskiem widzi w nim coś wartościowego, więc nie zamierzam wychodzić przed szereg i próbować być mądrzejszym. W naszym rozgrywającym drzemią duże rezerwy, ale w Italii jeszcze się taki nie znalazł, który kazałby mu sypiać na drugim boku.