Jaki Der Klassiker, taki cały sezon. Bayern wygrał ligę, ale rozczarowania całokształtem to nie zmieni. Borussia wróciła po rocznej przerwie na drugie miejsce, lecz nikt w Dortmundzie nie jest zadowolony. A to, że ta dwójka tak spokojnie dojedzie do mety na pierwszych miejscach, stanowi powód do zadumy dla reszty Bundesligi.
Jeśli nie da się zrealizować wielkiego celu, trzeba zacząć od małego. Nie zaczynać od razu od strącenia Bayernu Monachium z tronu, tylko spróbować zrobić coś nie po jego myśli. Uprzykrzyć mu życie. Borussia Dortmund miała na miniony wieczór tylko jedno zadanie: nie dopuścić, by mistrzowska feta odbyła się na jej oczach. By tak się stało, nie musiała wygrywać. Wystarczyło przerwać wstydliwą serię sześciu kolejnych porażek w Der Klassikerach, a Bayern zdobycie dziesiątego tytułu z rzędu świętowałby za tydzień na stadionie FSV Mainz. Borussia zaś mogłaby zatankować odrobinę pewności siebie na przyszłość. Przegrywając każde kolejne spotkanie z Bayernem, wpędza się w coraz głębsze kompleksy.
Piłkarze potrzebują udowodnić samym sobie, że rywale są z tej samej gliny. Bastian Schweinsteiger wspominał kiedyś, że najważniejszym meczem dla jego Bayernu z sezonu 2012/13, który zdobył wszystkie możliwe trofea, był sierpniowy Superpuchar z Borussią Dortmund. Brzmi to niedorzecznie, bo to nie był żaden mit założycielski, lecz zwykły półsparing na rozpoczęcie sezonu. Po serii porażek z BVB na wszystkich frontach Bawarczycy udowodnili sobie w nim jednak, że są w stanie wygrywać z ekipą Juergena Kloppa. A potem ruszyli. Borussia też potrzebuje takiego sukcesiku. Nawet jego nie była jednak w stanie wywalczyć. Odkąd Dortmund ostatni raz nie przegrał w lidze z Bayernem, punkty zdążyło mu urwać czternaście różnych klubów.
To był smutny wieczór dla wszystkich jego uczestników i całej Bundesligi. Bayern wygrał, ale wcale nie zagrał na tyle dobrze, by zatrzeć kiepskie wrażenie z meczów z Villarrealem, Borussią Moenchengladbach, Bochum, czy innych, w których w tym sezonie rozczarował. Jest mistrzem, lecz nawet się z tego nie cieszy, bo to tylko odbębnienie obowiązku.
Julian Nagelsmann, dla którego to przecież pierwsza patera w karierze, mówił przed meczem, że “gdyby jej nie zdobył, już by go tu nie było”, tylko podkreślając, że w tych rozgrywkach z perspektywy Bayernu nie chodzi o spełnianie marzeń i realizację celów, lecz sprawienie, że nikt się nie będzie czepiał
Marzenia spełnia się w Lidze Mistrzów, tam definiuje się sezon. Bundesligę wygrywa się przy okazji. Nie cieszy się też Borussia, choć punktuje znacznie lepiej niż w poprzednim sezonie i niemal na pewno po rocznej przerwie wróci do tytułu wicemistrza. Ona też jednak wielokrotnie nie realizowała pełni potencjału. Nie cieszy się cała Bundesliga. Bo skoro te dwie drużyny, mimo widocznych jak na dłoni problemów, niezagrożone dojadą do mety na pierwszym i drugim miejscu, to znaczy, że każdy inny w kraju był jeszcze gorszy. A zostanie pierwszym zespołem z czołowych lig europejskich, który zdobył mistrzostwo dziesięć razy z rzędu, nie tyle jest powodem do chluby, ile potwierdzeniem wszystkiego złego, co się o lidze niemieckiej mówi.
NIEPRZEWIDYWALNE LATA
Nie zawsze tak było. A wręcz nie było tak nigdy. Bayern zdobywał mistrzostwa regularnie, częściej niż inni. Niemiecką ligę na tle innych w Europie wyróżniała jednak nieprzewidywalność. Wolfsburg mógł zaatakować z ósmego miejsca po jesieni i sięgnąć po tytuł. Werder Brema mógł zdobyć dublet. VfB Stuttgart pobić ligę młodzieżą, wyprzedzając na finiszu Schalke. Borussia Dortmund mogła się podnieść ze skraju bankructwa do dwóch mistrzostw z rzędu, a Kaiserslautern sięgnąć po tytuł jako beniaminek. Nawet gdy Bayern wygrywał, to często po jakichś historycznych dramatach. Strzelając gola w ostatniej akcji sezonu. Albo korzystając z potknięcia Bayeru Leverkusen w Unterhaching w ostatniej kolejce. Do 2015 roku najdłuższa mistrzowska seria Bayernu trwała trzy lata. Tytuły zdobywał po walce. W 2010 roku, gdy doszedł przecież do finału Ligi Mistrzów, skończył ligę pięć punktów przed Schalke. W 2006 pięć przed Werderem. Dwucyfrowa przewaga nad wiceliderem była rzadkością. Teraz stała się normą.
WYŚCIG Z WŁASNYMI STANDARDAMI
Bezprecedensowa dominacja Bayernu zaczęła się od przegrywania. Od niemocy w bezpośredniej rywalizacji z Dortmundem. Od dwukrotnie przegranego mistrzostwa Niemiec. Od dotkliwej porażki w finale pucharu. Tyle że Borussię prowadził wtedy trener wyjątkowy, którego wielkość w pełni widać dopiero dziesięć lat później, gdy toczy pasjonujące boje z Pepem Guardiolą o panowanie w lidze angielskiej. Nawet jednak Juergen Klopp, odkąd Bayern rozpoznał zagrożenie, nie był w stanie poradzić sobie z gigantem. Po 2012 roku kończył ligę odpowiednio 25, 19 i 33 punkty za Bayernem. To za jego czasów rozpoczęła się nieprzerwana do dziś hegemonia. Klopp i jego Borussia stały się dla monachijczyków impulsem, by wejść na jeszcze wyższy poziom. Ligę Mistrzów wygrali w tym czasie dwukrotnie, czyli tyle samo razy, ile we wcześniejszych 37 latach. Dortmund ani nikt inny nie był w stanie na dłuższym dystansie toczyć tego wyścigu. A Bayern nauczył się ścigać sam ze sobą i z własnymi standardami. Do tego stopnia, że mistrzostwo przestało mieć dla niego jakąkolwiek wartość.
BEZ ROZGRZESZENIA
To, że Bayern, sięgając po dziesiąty tytuł, pobił wynik Juventusu, jeszcze brzmi nieźle. To, że teraz do pobicia są rekordy Lincoln Red Imps z Gibraltaru i Skonto Ryga, które wygrywały swoje ligi czternaście razy z rzędu, pokazuje, do jakiego zaułka zabrnęła Bundesliga. Michael Zorc, odchodzący dyrektor sportowy Borussii Dortmund, mówił ostatnio obrazowo, że Bayern może sobie pozwolić na dziesięciu Serge’ów Gnabrych więcej niż BVB, więc jej drugiego miejsca nie można traktować jako porażki. To prawda. Ale jednocześnie nie można Borussii klepać po plecach za wicemistrzostwo. Zwłaszcza zdobyte w takim stylu. Przez lata powtarzano, że gdy Bayern trochę osłabnie, trzeba być gotowym, by to wykorzystać. Tymczasem nikt nie jest gotowy, choć Bayern nie zdobywa już po dziewięćdziesiąt punktów na sezon. Za Thomasa Tuchela BVB miała na tym etapie dwanaście punktów, a za Luciena Favre’a siedem więcej niż obecnie. Wtedy po porażce można było powiedzieć, że nie dało się zrobić wiele więcej. Że przynajmniej próbowała. Teraz trudno ją rozgrzeszać finansową przewagą Bayernu.
POTĘŻNA BORUSSIA
Borussia ściągnęła do siebie jednego z najzdolniejszych niemieckich trenerów młodego pokolenia, który w Salzburgu zwrócił na siebie uwagę całej Europy, a Borussię Moenchengladbach doprowadził przez grupę śmierci do fazy pucharowej Ligi Mistrzów. Borussia jeszcze ma talent uznawany w futbolu za pokoleniowy. Ma Jude’a Bellinghama, czyli jednego z najzdolniejszych nastolatków w Europie. Za chwilę w jej obronie będzie grało dwóch reprezentantów Niemiec, czyli Niklas Suele i Nico Schlotterbeck, wspieranych doświadczeniem mistrza świata Matsa Hummelsa. Rok temu ściągnęła do ataku reprezentanta Holandii, za chwilę pozyska mu do pary gwiazdkę reprezentacji Niemiec. Ma w całej Europie markę klubu znakomicie pracującego z młodzieżą. Pod względem przychodów jest dwunastym wśród największych klubów Europy. Przewyższa budżetem Villarreal, grający w półfinale Ligi Mistrzów, Ajax Amsterdam i Sporting, które wyrzuciły ją z tych rozgrywek, Glasgow Rangers, z którym przegrała w Lidze Europy, Lipsk i Eintracht, które są w półfinale tego pucharu, FC St. Pauli, z którym odpadła z Pucharu Niemiec i SC Freiburg, który jest w finale. Tak, Borussia ma mniej pieniędzy niż Bayern. Ale Borussia ma ich bardzo dużo, zbudowała świetną markę, gra na jednym z największych stadionów Europy i też jest potężnym klubem. Od którego po prostu trzeba oczekiwać więcej.
NIENASYCENIE PRETENDENTA
Turyńska lekcja upadku imperiów pokazała, że do zakończenia takiej epoki jest potrzebny nie tylko konkurent, ale też problemy hegemona. Odejście Massimiliano Allegriego Juventus jeszcze przetrwał, choć Maurizio Sarri zdobył tytuł z problemami. Z nowym za sterami Andreą Pirlo turyńczycy dali się wreszcie pokonać, popełniając przy okazji sporo błędów na rynku transferowym i utraciwszy klarowną tożsamość. Pod tym względem Bayern daje Bundeslidze drobne sygnały nadziei. Wąska kadra ma coraz większe problemy w Europie. W momencie, w którym kreatywność dyrektora sportowego byłaby Bawarczykom najbardziej potrzebna, Hasan Salihamidzić zalicza pomyłkę za pomyłką. Młody i zdolny trener nie przebudował zespołu tak, jak oczekiwano. Ważni piłkarze się starzeją, a kluczowy może odejść z klubu. Do tego zmiana warty na klubowych szczytach też pozostawia wiele znaków zapytania. Ze strony Bayernu widać symptomy mogące dawać rywalom nadzieję. Konkurenci muszą jednak pamiętać: nawet we Włoszech mistrz nie poddał się sam. Musiał mieć za plecami nienasysconego Antonio Contego, który zawsze był niezadowolony z transferów, zawsze chciał mieć lepszą kadrę, wręcz wymuszał na szefach, by dali mu następne narzędzia. Bez tego parcia w kierunku szczytu nikt Bayernu z niego nie strąci.
KLUCZOWA REGULARNOŚĆ
Francuski przykład daje Niemcom jeszcze więcej nadziei. We Włoszech ewidentnie kończył się cykl Juventusu. W Ligue 1 cykl Paris Saint-Germain trwa od dekady, lecz jednak co kilka lat ktoś potrafi rzucić mu wyzwanie. Nie dlatego, że ma tyle pieniędzy, ile Paryż, ale dlatego, że osiąga regularność. Lille zdobyło tytuł, bo przegrało tylko trzy razy w sezonie i zdobyło ponad osiemdziesiąt punktów. Monaco w 2017 sięgnęło nawet po 95. To odpowiednio 73 i 83% możliwych punktów. W ostatniej dekadzie Borussia tylko dwa razy przekroczyła 70% możliwych punktów (w pierwszych sezonach Tuchela i Luciena Favre’a) i była bliska tytułu. Borussia nie musi więc rozstawiać Bayernu po kątach jak przez dwa sezony za Kloppa. Na początek wystarczy, że nie przegra z Herthą Berlin, nie zostawi punktów w Augsburgu i Gladbach, inaczej zaprezentuje się w starciach u siebie z Lipskiem i Leverkusen. Te mecze z rywalami mogącymi pozwolić sobie na jeszcze mniej Gnabrych niż Borussia to czternaście pogubionych punktów. Na tyle dużo, by nawet przy przegranym Der Klassikerze nie musieć z tak bliska oglądać wymuszonej radości Bayernu.
Komentarze 0