Ja – twarz tego city jak Mahrez – nawija Bedogie na swojej nowej, nastej już płycie. O ile jednak sam wychodzi z wysoko podniesionym czołem, to miasto ma raczej wymęczoną, zaćpaną mordę z wywieszonym jęzorem i botoksem w ustach.
Polska ma szczęście do równie bezlitosnych, jak spostrzegawczych, okrutnych wręcz w obserwacjach, bystrych krytyków rzeczywistości. Odkąd wesele Lucjana Rydla i Jadwigi Mikołajczykówny dało Wyspiańskiemu pretekst do tego, żeby naród sportretować tak surowo i ganiąco, jak chyba nigdy wcześniej, co rusz kolejny twórca bierze na celownik wszelkie przywary, słabości i ciągoty Polaków. Czy weźmiemy Gombrowicza, czy Masłowską, (wczesną) Holland, Koterskiego, czy Smarzowskiego, (wczesnego) Kazika, Marcina Pryta z 19 Wiosen, czy Sokoła. Ich dzieła zapełniają postaci na wskroś obrzydliwe: tępe, zapite i – w pogoni za własnymi partykularnymi (zazwyczaj żenująco przyziemnymi) celami – zupełnie bezwzględne.
Postaci, które można tylko przeklinać; modlić się o to, żeby im spalili sklep, żeby dostały cegłą w łeb i w ogóle żeby miały marnie; chyba tylko nożem można by ich uczyć uczciwości. Bo to masa, co ma wiele szkit – jak gros bohaterów swoich tekstów określa zbiorczo w Warszawie Centralnej Kaz Bałagane, bodajże najświeższy nabytek w tym elitarnym gronie. Autor, którego większość odbiorców rodzimej kultury obok tych nazwisk, imion i ksywek nigdy w życiu by nie postawiła, bo mógłby przecież pisać jak Wiechecki „Wiech” ale… jest na jej twarzy tak jak SPF.
Strach i obrzydzenie w Warszawie
Bałagane już na debiutanckim (w oficjalnym obiegu) Źródle miał bardzo ostre pióro wymierzone wprost w miękkie podbrzusza wszystkich warszawiaków. Tych w mieście Syreny urodzonych i w bloku wychowanych, dla których jedyną ścieżką kariery jest klasa robotnicza albo przypał i tych, którzy dopiero co tu z tobołkiem przyjechali i już korpotwarze mają Panem Kanapką przybrudzone, a oczy karierą zaślepione. Z każdym jego kolejnym krążkiem bestiariusz owych postaci rósł, a jad często kapał z wersów jak drip u co poniektórych raperów. Wykładany na studiach z kulturoznawstwa dystans antropologiczny przegrywał bowiem z żywymi emocjami, które odczuwał podmiot liryczny, a socjologiczna obserwacja zamykana była w – bardziej lub mniej – klasyczną formę piosenki rapowej; snutej pierwszoosobowo narracji, w której pan patrzy z góry. Czasami więcej w tym było storytellingów, a innym razem bragga. Czasami więcej prywaty, a innym razem dystansu. Czasami robiło się nieco patetycznie, a innym razem na wskroś zabawnie. Zawsze natomiast Warszawa była scenerią, a głównym bohaterem (nad)zwyczajny chłopak z Mirowa, co się dorobił na schodkach, żeby wreszcie dać temu krajowi pierwszy w Polsce rap.
Na B&B Warsaw tymczasem owa proporcja się odwróciła. Stolica nasza – równie piękna jak zepsuta – dorobiła się albumu tematycznego równie mocnego jak Dziennik 1954 Tyrmanda, Plac Zbawiciela Krauzego czy Piosenki o Warszawie Lesława i Administratora. Od wspominkowego Ratusz Arsenał po swoistą codę do tego krążka (jak i całego życia) zatytułowaną Warszawa Centralna – Bedogie prowadzi słuchacza przez miasto, którego symbol nie potrafi pływać. Z przyrodzonym mu talentem do obrazowego, namacalnego opisu i skrótu, względem którego jeden wers potrafi zawierać całe didaskalia, idzie szlakiem królewskim od Starego Miasta po nowy Wilanów. Zdarzy mu się zboczyć czasem nad Wisełkę, Plac Zbawiciela czy do któregoś lokalnego klubu. Analizuje tutejsze budżety, rynek pracy i dynamikę seksualności. Kreśli mapę miejscowych trendów, zależności narkotykowych i międzyludzkich hierarchii. Odmalowuje te wszystkie ciasne mieszkanka, w których stoją szafy typu Komandor; zapocone beach bary, gdzie świt wita DJ Hazel i wszystkie nieoznakowane yariski, które wożą bohaterów tego dramatu z jednego miejsca na drugie. Po wielokroć nie zamykając tych obrazków w żadnych ramach i unikając jednoznacznych puent, krytykę zawiera zazwyczaj tylko w tonie, kontekście i między słowami. I choć dobrze zna odpowiedź pyta: czy lubisz do Gruzji tripa, czy tutaj poczułyście już prestiż? I jak w ogóle żyć w tym WWA?
Zgubiliśmy człowieczeństwo, ale czy na zawsze?
O ile więc Kazek wpisuje się we wspomnianą linię naczelnych krytyków narodu pięknego (tylko ludzi kurew), obcy jest mu – błędnie odczytywany – Gombrowicz względem którego młotkiem się po łbach tłucze, szydzi się i pogardza, a właściwie nic nie daje w zamian. Opisując – tak rzadko w rapie portretowaną – klasę średnią, bo tu zwykle niziny albo business class, Bałagane na B&B Warsaw wiele zachowań piętnuje. Liczne potrzeby czy pobudki gani i z gustów nieraz podśmiechuje, ale nie odcina się od tego grubą krechą. Nieustannie podkreśla możliwą alternatywę. Błyszczy tu nie tylko jego łańcuch, ale przede wszystkim postawa, którą najbardziej dobitnie wykłada w closerze – Warszawa Centralna. Ty się zmieniasz, ja się zmieniam też/Myślałem, że decyzja życia to jest szybki cash/Decyzja życia to… jebał to pies/Dzieciaku nie rób sobie krzywdy, życie to nie wyścig/Kto jest bardziej sztywny? Równi i równiejsi/Business to business, życie to przyjaźń, to praca nad sobą. Słowa te są proste, a zawarta w nich prawda zdaje się na wskroś trywialna, lecz w przeżartym przez pieniędzyzm współczesnym świecie jest ona zwyczajnie potrzebna.
Szczególnie, kiedy wypowiada ją raper. Bo przeważająca większość z nich nie mówi aktualnie... dokładnie nic. Kazimierz Odnowiciel wygłasza tu sporo nieszczególnie popularnych tez – samemu żyjąc przez lata na bakier z prawem. Wbija kilka ostrych szpil w dominującą obecnie gloryfikację kryminału. Będąc dla wielu przykładem samczego, szowinistycznego rapu tkliwie stwierdza, że woli te z dobrym sercem. Język prawicowej propagandy ubiera w hipokryzję. Przyznaje się, że cierpi, chodzi na terapię i… się goli pod pachami. Bedogie w ogóle przez całą dyskografię pokazał rodzimej scenie zupełnie nowy model męskości. Już nie wiecznie napiętego, niezadbanego chłopa, który ciągłym rauszu wchodzi w to życie łukiem i bierze, co chce – albo częściej to, na co pozwala mu jego niewzruszony kodeks osiedlowych potrzeb – ale wrażliwej duszy, która nie chce dram i ma problem z jedzeniem słodyczy, a swoim świrom przynajmniej na beacie powie, że ich kocha (bo wylewny może dla dupy tu być, a nie w rozmowie z chłopem). Wiele rzeczy mówiąc z tak charakterystycznym dla siebie przymrużeniem oka – ale nigdy nie żartem – Bałagane jednocześnie nie przemyca vibe'u tatusia, pozostając przede wszystkim (nie zawsze i chyba coraz rzadziej) chłodnym obserwatorem i raperem z krwi i kości. Nie nauczycielem czy innym coachem; (nie)zwykłym, myślącym typem, który chociaż pół miasta zawiane, to chyba się skusi na setkę.
Kazek uczy, ale buja też
Dlaczego nie smakuje mi czysta poezja? Dlaczego? Czyż nie dla tych samych przyczyn, dla których nie smakuje mi cukier w stanie czystym? Cukier nadaje się do osładzania kawy, ale nie do tego, aby go jeść łyżką z talerza jak kaszkę. W poezji czystej, wierszowanej, nadmiar męczy; nadmiar poezji, nadmiar poetycznych słów, nadmiar metafor, nadmiar sublimacji, nadmiar, wreszcie, kondensacji i oczyszczenia ze wszelkiego elementu antypoetyckiego, co upodabnia wiersze do chemicznego produktu – pisał Gombrowicz w rozprawie Przeciw poetom. To chyba najlepszy komentarz, dlaczego tak bezceremonialnie przyszło mi umieszczenie Kaza obok znamienitych krytyków polskiej rzeczywistości. Bałagane jest bowiem jednym z naczelnych przykładów na to, że rap potrafi wyzwalać w tych (nie)zwykłych chłopakach z bloków i kamienic talenty językowe, predestynujące ich do współistnienia z czołówką krajowych literatów i literatek. Tylko zwykle tam nie trafiają, bo wypowiadają te słowa do muzyki takiej prostej. I jeszcze wypowiadają się tam wulgarnie o przemocy, narkotykach i ruchaniu (nie seksie). Jakby nie było – bohater tego tekstu ma zupełnie niespotykane ucho do beatów i talent do tego, by ów element antypoetycki ubierać w formę na wskroś chwytliwą, wręcz szlagierową.
Na szybkich, współczesnych tempach czuje się jak ryba w tempurze. W adlibach zamyka nie tylko energię, ale też często i dowcip. Za każdym razem, jak sam nie wymyśli czepliwego, hymnicznego refrenu, to powierzy to zadanie Szpakowi czy Zdechłemu Osie, którzy sprawią, że cały klub będzie to później ryczał na setki gardeł. Pomiędzy beaty od rozchwytywanych hitmakerów – takich, jak @atutowy, Swizzy czy Worek, wetknie klinem pokłady od Miroffa i – pozbywającego się powoli łatki internetowej ciekawostki – Młodego Klaksona. Całość daleka będzie od składanki singli i kleić się będzie do siebie jak magnes za siedem pięćdziesiąt do lodówki. Całości też znów będą słuchać ludzie, którzy kwaterę na B&B Warsaw zarezerwują tylko ze względu na równo chodzące, klubowe stopy, memiczne linijki i – coraz rzadsze – zwrotki pod melanż. Znów będą śmiać się z bohaterów i mimo uszu puszczać bardziej poważne wersy, śpiewając po pijaku Zimny flakon lеj do gardła, niech pierdolą porzekadła/Przejmujemy cały blok, tamci niech słuchają radia. Znów tylko nieliczni zdobędą się na zadumę, gdy spojrzą na tapetę w komputerze z Polską Walczącą czy szafkę przy łóżku, na której leży nowy Mróz; niektórzy tylko zdobędą się na autorefleksje i wyciągną z tego naukę. I cóż za tako nauka? Serce!? A to Polska właśnie. Czy może w tym konkretnym przypadku – Warszawa, gdzie syrenka zaprasza na dno.
Komentarze 0