Jako nastolatek biegał po jednym boisku z późniejszym zdobywcą Złotej Piłki. Później przebijał się przez różne szczeble i funkcje, aż został dyrektorem sportowym Piasta Gliwice, z którym sięgnął po mistrzostwo Polski. Bogdan Wilk opowiada o własnej drodze do elity i nowych wyzwaniach obrońcy tytułu.
W ostatnich piętnastu latach pełnił pan w klubach wszystkie funkcje oprócz trenera bramkarzy i prezesa. Najmniej wiadomo jednak o pana karierze piłkarskiej. Jak to się stało, że nastolatek z Bierunia biegał po jednym boisku z późniejszym zdobywcą Złotej Piłki?
Bogdan WILK: W pierwszej drużynie Unii Bieruń Stary grałem już w wieku piętnastu lat i byłem regularnie powoływany do reprezentacji Śląska. Dwa razy pojechałem też na zgrupowania polskiej kadry U-17. W obu przypadkach graliśmy z NRD, w którego składzie występowali Ulf Kirsten czy Matthias Sammer. Nie ma się czym chwalić, bo oba mecze przegraliśmy i to były moje jedyne reprezentacyjne historie. W Tychach grałem mało, w Libiążu byłem podstawowym zawodnikiem, a przed wyjazdem do Niemiec miałem na koncie 16 bramek.
Jak to się stało, że w tamtych czasach piłkarz z III ligi wyjechał grać w piłkę w Niemczech?
- Miałem tam kontakty. Na początku grałem w klubie z niższej ligi. Nastrzelałem tam trochę goli i wypatrzyło mnie III-ligowe SV Schwetzingen. To już nie było tak mało. Grał z nami trzydziestokrotny reprezentant NRD, paru innych znanych zawodników. Rywalizowaliśmy z drugą drużyną VfB Stuttgart czy Karlsruhe. Trzecia liga niemiecka była dużo silniejsza niż polska. Byłem tam przez dwa lata, a potem kontuzje zmusiły mnie do przerwania gry w piłkę. Miałem 27-28 lat. W Niemczech prowadziłem jeszcze juniorską drużynę, ale jako trzydziestolatek wróciłem do Polski. Pracowałem z Unią, GTS-em Bojszowy, potem trafiłem do Podbeskidzia Bielsko-Biała.
Z którym wywalczył pan jedyny awans do ekstraklasy. Z Piastem też odnosi pan sukcesy bez precedensu. To zbieg okoliczności?
- Przez skromność nic nie powiem. Wyniki mówią same za siebie. Podbeskidzie nigdy wcześniej nie grało w ekstraklasie, Piast nie był mistrzem, wicemistrzem, ani nie grał w pucharach. Być może akurat tak się składało. Doprowadziła do tego również ciężka praca.
W Podbeskidziu był pan chyba dobrym policjantem przy surowym Marcinie Broszu?
- Tak się dogadywaliśmy. Marcin jest znany z twardej ręki i dyscypliny, a ja byłem buforem między nim, a zawodnikami. Próbowałem zawsze jakoś rozładować atmosferę i robić tak, by chłopcy byli zmotywowani, a gdy trzeba uspokajać nastroje. Miałem wielkie szczęście, że mogłem współpracować z tak świetnymi trenerami, jak Marcin Brosz, Radoslav Latal i teraz Waldemar Fornalik. To wspaniali trenerzy i ludzie, od których wiele mogłem się nauczyć. Doświadczenie zdobyte w pracy z takimi fachowcami bardzo mi teraz pomaga.
Są asystenci, którzy zmieniają pracę razem z pierwszymi trenerami. Pan jest chyba raczej typem, który przywiązuje się do miejsc? Przez ostatnie piętnaście lat pracował pan tylko w dwóch klubach?
- Przyszedłem do Podbeskidzia jeszcze przed Marcinem Broszem. Gdy on odszedł, ja zostałem i przy Robercie Kasperczyku świętowaliśmy awans do ekstraklasy. W Piaście znów pracowałem z Broszem, ale gdy on został zwolniony, ode mnie nikt nie oczekiwał, bym odszedł. Chcieli ze mną pracować zarówno Angel Perez Garcia, jak i Radoslav Latal.
Pracował pan w piłce jako pierwszy i drugi trener, menedżer, przez chwilę jako skaut. To pomaga w byciu dyrektorem sportowym?
Oczywiście, bo pozwala poznać specyfikę każdej z tych ról. Wiem, jak się poruszać w biurach u prezesów, jak w szatni trenerskiej, a jak przy zawodnikach. Jako dyrektor sportowy staram się stwarzać zespołowi i trenerom jak najlepsze warunki do osiągania sukcesów. Drugi trener jest buforem między zawodnikami, a pierwszym trenerem. Dyrektor sportowy to bufor między trenerem, a prezesem. Staram się być na każdym treningu, przebywać z zawodnikami, by wiedzieć, czego im trzeba, gdzie są jakieś problemy. Jestem po to, by jak najszybciej je rozwiązywać. Zawsze czuję się jednak trenerem. To robiłem najdłużej i trudno się od tego odciąć. Dlatego lepiej mi się pracuje, oglądając mecze, treningi, rozmawiając z trenerami i dyskutując z mini o problemach. To, co trzeba zrobić w biurze, oczywiście robię, ale najbardziej pasuje mi praca w terenie.
W Niemczech trudno sobie wyobrazić klub bez dyrektora sportowego. W Polsce często traktuje się to stanowisko jako zbędne i uznaje, że sprawami transferowymi mogą się zająć prezes z trenerem. Między dyrektorami a trenerami często dochodzi do konfliktów. Dlaczego?
- Moim zdaniem w każdym klubie musi być dyrektor sportowy, by kontrolować, co się dzieje na różnych szczeblach i służyć innym spojrzeniem. Konflikty między dyrektorem sportowym a trenerem zdarzają się, bo są dyrektorzy, którzy na siłę forsują swoje pomysły. Za moich czasów w Piaście nie zdarzyło się jeszcze, byśmy przeprowadzili transfer, któremu trener byłby przeciwny. Czasem dogadujemy się w pięć minut, bo dla nas obu jest tak oczywiste, że kogoś chcemy, a niekiedy trwa to dłużej. Jeśli się ostatecznie dogadamy, dopiero wtedy idziemy z tym do prezesa i przekonujemy go do naszego pomysłu. To nasza siła. Trzeba mieć inne spojrzenie, trzeba czasem dać sobie wzajemnie kontrę, ale wszyscy pracujemy, by klub się rozwijał. Musimy się tak długo wzajemnie przekonywać, aż dojdziemy do wspólnego wniosku.
Mówi pan, że ciągle czuje się trenerem. Z drugiej strony, od ponad piętnastu lat nie prowadził pan samodzielnie żadnej drużyny. Te ambicje całkowicie pan już porzucił?
- Gdy zaczynałem, nie zakładałem, że będę w ekstraklasie. Już otrzymanie szansy w I lidze było dla mnie nobilitacją. Potem awansowaliśmy, a następnie przez lata jestem w ekstraklasie z Piastem. Ambicje człowiek ma zawsze, ale w moim przypadku samo się to wszystko ułożyło. Nie mam nie wiadomo jak daleko rozwiniętych planów. Nie myślę o byciu trenerem w ekstraklasie. Staram się robić swoje w działce, która do mnie należy.
W pana pracy ważniejsze jest oko czy notes?
- Jedno i drugie jest równie ważne. Na tym poziomie nie ma możliwości, by zbudować kadrę tylko z zawodników takich jak Gerard Badia, czy Jorge Felix, o których wcześniej niewielu słyszało, a po przyjściu do nas grają z takim powodzeniem. Trzeba mieć też bardziej znanych i ogranych piłkarzy, a wtedy siatka kontaktów bardzo się przydaje.
Podobno Badię wypatrzył pan osobiście, jeszcze nie będąc dyrektorem sportowym?
- Wówczas nie było w Piaście takiego stanowiska. Nazywało się menedżer zespołu, ale zadania były podobne jak teraz. Sprowadzałem już wcześniej wielu zawodników. Choćby Badię, Urosa Koruna, Heberta, Kornela Osyrę czy Bartosza Szeligę. Są różne rodzaje transferów. Za moich czasów przyszli też Kamil Wilczek, czy Marcin Robak, ale nie mówmy, że ich wypatrzyłem. Szeliga, Osyra, Badia, Korun, Mokwa, czy Moskwik zostali jednak przez nas wypatrzeni jako mało znani zawodnicy, pozyskani za niewielkie pieniądze. Przychodzili jako zawodnicy z drugiego szeregu, a mieli duży udział w wicemistrzostwie Polski za trenera Latala.

Łatwiej czy trudniej być dyrektorem sportowym mistrza Polski?
-Nie jesteśmy już traktowani jako klub jeden z wielu. Patrzy się na nas inaczej. Gdy zacząłem tę pracę, drużyna utrzymała się w lidze po ostatniej kolejce. Minionej jesieni mecze były trudniejsze, bo ogranie mistrza ma dla wszystkich dodatkowy smak. Sprawy transferowe nie są łatwiejsze, bo każdy, którego chcemy, zdaje sobie sprawę, że idzie do mistrza Polski, więc myśli, że klub stać na więcej. A tak nie jest. My nadal nie chcemy przepłacać, robić kominów płacowych. Dbamy, by drużyna była stabilna. W tym okienku działamy tak, jak rok temu, gdy przyszedł tylko Paweł Tomczyk w miejsce Carstena Ayonga. Teraz kilku zawodników odeszło, a przyszedł Tymoteusz Klupś. Myślę, że stabilizacja to znów będzie nasza siła. Drużyna jest jakościowo dobra, stać ją na wiele. Rok temu też nie wiedzieliśmy, że w rundzie wiosennej zdobędziemy aż tyle punktów i będziemy grać tak dobrze. Zobaczymy, jak będzie teraz. Liczymy, że ten sam sposób zadziała podobnie. Czy aż tak dobrze, nie wiem.
Znów atakujecie trochę z drugiego szeregu.
- Jest trochę analogii. Rok temu po jesieni mieliśmy trzydzieści jeden punktów, czyli tak samo jak teraz. W obu przypadkach zajmowaliśmy szóste miejsce. Teraz dół tabeli był trochę bliżej, ale czołówka wcale nie była dalej. Stać nas na wiele, ale na jak wiele, sam nie wiem.
Ogólnie rzecz biorąc praca dyrektora sportowego w Polsce musi jednak być frustrująca? Trudno wam konkurować z zagranicznymi klubami o zawodników, kto chce wyjmuje z polski najlepszych piłkarzy.
- To przygnębiające, gdy słyszy się, że piłkarze dopiero wchodzący w dorosłą piłkę, po dziesięciu dobrych meczach, już mają oferty z zagranicznych klubów. I to wcale nie wielkich i znanych, a grających na przykład w Serie B. Mimo to stać je na wydanie paru milionów euro i wzięcie od nas chłopaka. To przeraża. Mieliśmy przykład, co się stało, gdy zostaliśmy mistrzem. Chłopcy dostawali wiele ofert. Głowy mieli nie do końca zaprzątnięte tym, co się akurat w klubie działo. To normalne. Zderzyliśmy się w Piaście z nową dla nas rzeczą. Ciężko było zawodnikom uświadomić, że powinni się zająć w piłką i skupić na Piaście, bo z tyłu głowy zawsze były zapytania i oferty. Jedni radzili sobie z tym lepiej, inni gorzej. Trudno w takich realiach o stabilizację, na której tak nam zależy. Wiemy, że jeśli ktoś wiosną zdobędzie dziesięć bramek, może dostać tak atrakcyjną ofertę, że my nie damy rady jej sprostać. Wtedy trzeba się zastanawiać, co robić. Jeśli odmówimy, może być niezadowolony. A interes zawodnika nie zawsze idzie w jednym kierunku ze sportowym interesem klubu.
