Na stole są cztery jajka ustawione w kwiecistych kieliszkach. Nagle jedno z nich, trochę jaśniejsze od pozostałych, wyskakuje i z zaraźliwym uśmiechem zaczyna tańczyć do „I want to break free” Queenu. Kilkusekundowy filmik wyjaśnia, dlaczego Pepe Reinę wciąż wszyscy chcą mieć w szatni.
Nagranie, które w kwietniu obiegło internet, powstało w trakcie wiosennej przymusowej kwarantanny. I nie było ostatnim z udziałem Pepe Reiny, które w tamtych miesiącach obejrzało pół świata. W lipcu, gdy Aston Villi w ostatniej chwili udało się utrzymać w Premier League, 38-letni Hiszpan odtańczył i odśpiewał w szatni utwór „La bamba” zespołu Los Lobos, którym pół roku wcześniej przywitał się z nowymi kolegami na przełamanie lodów. W jego szalonej radości było coś ujmującego. Facet miał już wtedy w dorobku mistrzostwo świata, dwa mistrzostwa Europy, mistrzostwo Niemiec, Puchary Anglii i Włoch i jeszcze Puchar Ligi Angielskiej, Superpuchar Europy oraz Superpuchar Anglii. Ale akurat utrzymania w lidze z Aston Villą jeszcze nie miał. Więc się cieszył. Mimo że nie grał o swoją przyszłość. Był wypożyczony z Milanu tylko na pół roku. Było wiadomo, że chwilę po tamtym tańcu opuści Birmingham.
PIŁKARZ Z POPRZEDNIEJ EPOKI
Dzisiaj Pepe Reina udaje jajko, tańczy „La bambę” albo robi coś innego poprawiającego humor wszystkim wokół, w szatni Lazio. Dużo miejsca poświęca się długowieczności Gianluigiego Buffona, który jednak z ławki Juventusu podnosi się tylko wtedy, gdy Wojciech Szczęsny potrzebuje odpoczynku. Umyka gdzieś przy tym długowieczność Hiszpana, który debiutował w La Liga jeszcze w XX wieku i w szatni Barcelony miał za kumpli Luisa Figo, Rivaldo, Pepa Guardiolę, czy Patricka Kluiverta. W czasach, gdy synowie tamtych piłkarzy grają już w seniorskich drużynach i wcale nie uchodzą za młodzieniaszków, Reina wciąż rzuca się im pod nogi. Tydzień w tydzień. W czołowej lidze świata. Jako podstawowy piłkarz.
HANNAWALD WŚRÓD BRAMKARZY
To, że nie mówi się o nim wiele, jest dla niego akurat typowe. Kiedy w „The Athletic” zapytano Rafaela Beniteza o najbardziej niedocenianego zawodnika, z którym pracował, Reinę wskazał go na drugim miejscu po Luciasie Leivie, również grającym dziś w Lazio. Reina z jednej strony wygrał w futbolu bardzo wiele, występował w największych klubach i do dziś jest jednym bramkarzem, który zagrał w czterech najsilniejszych ligach świata. Ale z drugiej, zawsze był o krok od szczytu. Zazwyczaj był na swój sposób postacią drugoplanową. Chyba tylko w Polsce, tuż po tym, jak zastąpił w bramce Liverpoolu Jerzego Dudka, mówiło się o nim wiele i zwykle negatywnie. Był dla polskich kibiców Svenem Hannawaldem wśród bramkarzy. Ale podobnie jak Niemiec, potem okazał się sympatyczny i lubiany także przez Dudka.
WYGNANY Z DOMU
Reina oczywiście wygrał w futbolu dużo. Ale ktoś, kto ma w dorobku lata występów w Barcelonie, Liverpoolu, Milanie, Napoli, czy w Bayernie, powinien wygrać chyba trochę więcej. Hiszpan zwykle był jednak we właściwych miejscach, tyle że w niewłaściwym czasie. Kiedy wchodził do pierwszej drużyny Barcelony, w której bronił także jego ojciec, ta akurat przeżywała głęboki kryzys i zaliczała jedne z nielicznych sezonów w ciągu ostatniego pół wieku, kiedy nie kończyła ligi hiszpańskiej nawet na podium. Jedną z przyczyn niepowodzeń były problemy z bramkarzami. To era takich tuzów jak Richard Dutruel, Ruud Hesp czy Roberto Bonano. Kiedy na Camp Nou sprowadzono Roberta Enkego, Reinie powiedziano, że może się pakować. Z utalentowanych wychowanków wyżej oceniono potencjał Victora Valdesa. Wzlot klubu, w którym się wychował, Reina zawsze miał obserwować już tylko z dystansu.
NASTĘPCA DUDKA
W Villarreal rozegrał świetne trzy sezony, ale jednak najważniejsze, co się przeciętnemu kibicowi kojarzy z tym klubem, wydarzyło się krótko po jego odejściu. Reina przyczynił się do awansu „Żółtej łodzi podwodnej” do Ligi Mistrzów, ale nie przeżył już z nią wspaniałej przygody w tych rozgrywkach, gdy tylko przestrzelony rzut karny Juana Romana Riquelmego pozbawił Hiszpanów awansu do finału przeciwko Barcelonie. Reina grał już wtedy w Liverpoolu. Benitez reklamował go jako najlepszego hiszpańskiego bramkarza, co było odważnym komplementem, biorąc pod uwagę, że mowa o szczytowych latach Ikera Casillasa. Najlepsze, co przeżył Liverpool, zdarzyło się jednak tuż przed jego przyjściem. Finał Ligi Mistrzów w Stambule odbył się kilka tygodni przed jego transferem. Jerzy Dudek, którego miał zastąpić na Anfield, został w nim bohaterem. Reina w barwach „The Reds” też doczekał się swojego finału tych rozgrywek. Ale Liverpool go przegrał. I Hiszpan do dziś nie ma Ligi Mistrzów w dorobku.
GOL PIŁKĄ PLAŻOWĄ
Przez lata w Liverpoolu Reinie zdarzały się – zwłaszcza na początku – świetne sezony. Przez trzy lata z rzędu zdobywał Złotą Rękawicę, czyli nagrodę dla bramkarza, który zachował najwięcej czystych kont w lidze. Zawsze jednak czegoś brakowało do zdobycia najważniejszych trofeów. A im dłużej grał w Anglii, tym więcej popełniał wpadek i tym dalej był Liverpool od największych zaszczytów. Jego schyłkowy czas na Wyspach najlepiej podsumowuje absurdalna sytuacja z Sunderlandu, gdy skupił się na piłce plażowej rzuconej z trybun w pole karne, nie zauważając, że właściwa piłka wpada do jego bramki. Samo rozstanie z Anfield też było zresztą w jakiś sposób symptomatyczne. Miał trafić do Barcelony, by zastąpić odchodzącego Valdesa. Liverpool przygotował się na to, kupując z Sunderlandu Simona Mignoleta. A w międzyczasie Valdes uznał, że jeszcze rok pobroni na Camp Nou. Z niezręcznej sytuacji wyrwał Reinę Benitez, zabierając go do Napoli.
DUSZA TOWARZYSTWA
W Neapolu udowodnił wszystkie atuty w budowaniu grupy i wspólnoty w szatni, które się mu przypisuje. Nie było przypadkiem, że na wygrywanych przez Hiszpanię turniejach, choć nie odgrywał praktycznie żadnej roli, bo miał pecha grać w najlepszych czasach Casillasa, Valdesa, a potem Davida De Gei, podczas świętowania tytułów i na fetach zawsze był na pierwszym planie i dorywał się do mikrofonu. Jego znajomi mówią, że świetnie tańczy flamenco i że w „Tańcu z gwiazdami” czułby się niemal tak samo naturalnie, jak na boisku. I patrząc na obrazki ze świętowania, czy kilkunastominutowy spot, w którym zupełnie swobodnie zagrał rzymskiego legionistę, można w to wierzyć. Reina nie był jednak tylko klaunem od robienia żartów. Zawsze dużo podpowiadał. Motywował. Głośno nazywał problemy i wykładał je kawa na ławę. Wiele osób jest przekonanych, że w przyszłości będzie dobrym trenerem. Także dlatego, że świetnie czyta grę i potrafi dyrygować obrońcami, samemu ułatwiając sobie przy tym nadchodzące interwencje.
PRZESTRZEŃ INTEGRACYJNA
W Napoli z rozczarowaniem odkrył, że na stadionie nie ma żadnej przestrzeni, w której zawodnicy mogliby całą grupą się integrować, spędzać czas, zaprosić rodziny. Podczas gdy Benitez zajął się lobbowaniem u władz klubu, by taką przestrzeń jakoś stworzyć, Reina organizował tego rodzaju spotkania w restauracjach, podkreślając znaczenie poczucia wspólnoty w odnoszeniu sukcesów. Kontakty, jakie zawarł w mieście, przysporzyły mu później zresztą trochę problemów. Był oskarżany o załatwianie dla członków Camorry bezpłatnych wejściówek na teoretycznie zamknięte części stadionu. W Neapolu znów był bliski spektakularnego sukcesu. Ale dwa razy skończył ligę na drugim miejscu. Jak w Anglii.
EKSKLUZYWNY REZERWOWY
Jedyne mistrzostwo kraju zdobył więc Niemczech, dokąd na sezon ściągnął go Guardiola. Znów Reina był członkiem jednej z najsilniejszych ekip w światowym futbolu, jednak mógł się tym cieszyć tylko z ławki. Rywalizował bowiem z jednym z najlepszych bramkarzy w historii dyscypliny. I to akurat będącym tuż po najbardziej spektakularnym turnieju w karierze. Manuel Neuer wpuścił go do bramki tylko na trzy mecze, co było zapowiedzią przeniesienia reprezentacyjnej roli Reiny do piłki klubowej. W kadrze przez lata pomagał wywierać presję na czołowych bramkarzach, a przy tym dbać o odpowiednią atmosferę w grupie. W podobnym celu ściągnął go najpierw Bayern, a później Milan, by zapewnić dobrego rywala Gianluigiemu Donnarummie. Zanosiło się, że kariera Reiny dogaśnie w podobny sposób, jak ta Dudka, którego dekadę wcześniej skazał na taki sam los. Miał zostać ekskluzywnym rezerwowym najsilniejszych klubów. Dołująca Aston Villa, która znalazła się w potrzebie, obudziła w nim jednak ogień i pokazała, że wciąż może jeszcze wiele dać nie tylko w szatni, ale i na boisku.
BARCELOŃSKA SZKOŁA
Reinę uznawało się zwykle za jeden z przykładów nowoczesnej, barcelońskiej szkoły bramkarskiej. Będącego nie tyle ostatnią linią obrony, ile pierwszą ataku. Zawsze grał w krótkim rękawku, symbolicznie upodabniając się do kolegów z pola. Świetnie grał nogami. Inicjował ataki długimi i krótkimi kopnięciami, dzięki czemu zaliczył w karierze aż pięć asyst. Nie panikował pod presją. Robił wszystko, co najlepsi bramkarze już dziś robią, ale na początku XXI wieku robili to tylko on, Valdes i Edwin Van Der Sar. Choć nie można powiedzieć, że czas nie zabrał mu nic z dawnych atutów, bo jest bardzo wyraźne, że stracił wiele z szybkości i sprężystości, wciąż jest bramkarzem, który ma do zaoferowania wiele.
WYGRANA RYWALIZACJA
Dlatego w lecie zgłosiło się po niego Lazio, chcące znaleźć kogoś, kto będzie naciskał Thomasa Strakoshę, który w poprzednim sezonie, bardzo udanym dla drużyny, zawalił trochę bramek i raczej odstawał od poziomu kolegów. U Simonego Inzaghiego Hiszpan zaczął jako rezerwowy, czyli zgodnie z planem. Jednak kiedy Albańczyk zachorował na koronawirusa, Reina wskoczył do składu. Chwilowe zastępstwo zamieniło się w coś trwałego. Młodszy o 13 lat konkurent po wyleczeniu się wskoczył do bramki tylko na jeden mecz. Kiedy jednak puścił w nim trzy gole, już ze względów sportowych został odstawiony i siedzi na ławce od miesiąca. Z nim w składzie rzymianie tracili ponad dwa gole na mecz. Z Reiną tylko trochę ponad jednego. Po dwóch latach przerwy Hiszpan wrócił do Ligi Mistrzów, w której wystąpił w pięciu meczach, pomagając drużynie wyjść z grupy. W żadnej z czołowych pięciu lig Europy nie ma w tym sezonie bramkarza w jego wieku lub starszego, który broniłby tak regularnie. Jego rówieśnicy Casillas czy Valdes już dawno skończyli kariery. Jedno tylko wydaje się w karierze Pepe Reiny nie zmieniać: podpisywał kontrakt z zespołem, który chwilę wcześniej do samego końca bił się o mistrzostwo Włoch, a gra w takim, który zajmuje odległe miejsce w środku tabeli. Znów jest we właściwym miejscu, ale w niewłaściwym czasie.