Wykonuje jeden z najbardziej unikatowych zawodów w koszykówce – takich jak on w Europie nie ma zbyt wielu. Bronisław Wawrzyńczuk, założyciel serwisu Eurospects oraz skaut Ratiopharm Ulm z koszykarskiej Bundesligi, opowiada nam nie tylko o Jeremym Sochanie, którego pozycja przed tegorocznym draftem do NBA stale rośnie. W rozmowie zdradza nam też, dlaczego Killian Hayes nie radzi sobie w Detroit Pistons, jak również mówi o swoich własnych przygodach m.in. z Golden State Warriors, którzy docenili jego działania i zaprosili do rozmowy o pracę.
Bronisław Wawrzyńczuk od kilku lat stanowi podstawę działu skautingu w drużynie ratiopharm Ulm z Bundesligi. To on ściągnął do klubu m.in. Jermey’ego Sochana, który przed sezonem z Niemiec przeniósł się do NCAA, gdzie rozgrywa udany debiutancki sezon, pozostając największą polską nadzieją na wybór w drafcie do NBA.
*****
TOMASZ KORDYLEWSKI: Zacznę od pytania wprost: czy Jeremy Sochan zostanie czwartym polskim zawodnikiem w NBA?
BRONISŁAW WAWRZYŃCZUK: Bardzo w to wierzę. Jest szansa, że stanie się to już w tym roku, lecz jeśli to nastąpi, będzie to pozytywne zaskoczenie. Myślę, że powinniśmy to odbierać w tych kategoriach. Bez roszczenia wielkich oczekiwań w tym momencie i odliczania dni, kiedy to się zdarzy, gdyż nie jest to nic pewnego. Jeremy musi jeszcze obronić się swoją dyspozycją na boisku w najważniejszych meczach sezonu. Aczkolwiek jeśli nie pójdzie w tym roku, to myślę, że w przyszłym może mieć paradoksalnie jeszcze większą szansę na wyższy wybór, gdyż będzie bardziej ukształtowanym graczem i może nawet główną opcją w Baylor, które trzeci rok z rzędu może być w totalnym topie NCAA.
Sochana znasz znakomicie, bo to właśnie Ty sprowadziłeś go do Ratiopharm Ulm, skąd potem wyfrunął do USA. Co takiego miał, że wpadł w oko?
Nie można przejść obok chłopaka w tym wieku i z takim potencjałem atletycznym obojętnie. Taka jest specyfika mojej pracy w Ulm, że ze względów wizowych skupiamy się jednak bardziej na rynkach Unii Europejskich, a wiadomo, że czerpanie graczy z Włoch, Francji czy Hiszpanii jest praktycznie niemożliwe, gdyż są to jeszcze lepsze ligi niż niemiecka. Więc jeśli chłopak z takim potencjałem ma polski paszport, to jest tak właściwie takim rodzynkiem. Jest wtedy nawet jeszcze bardziej atrakcyjny dla ciebie przez to, że nie ma wielu chłopaków spełniających takie kryteria, wśród których my się poruszamy.
Na gracza, który pochodził z niskiego poziomu rozgrywkowego i ze słabej kultury koszykarskiej, Sochan był dosyć już wszechstronny. Miał już jakiś ogólny zarys umiejętności koszykarskich, był więcej niż atletą, nieźle kozłował, miał wzrost i przede wszystkim rozumiał grę. To sprawia, że w momencie jak dasz takiemu gościowi najlepsze możliwe warunki do rozwoju – trenerów, dietetyków, wszystko – to zastanawiasz się, gdzie on może dojść, bo ma po prostu talent, który predysponuje go do tego, żeby był na topie.
Był jednym z pierwszych graczy, nad którymi pracowałeś po przyjęciu pracy w Ulm. W jaki sposób tam trafiłeś i jak wyglądała twoja ścieżka do skautingu?
Skaut jest to bardzo unikatowy zawód, w tym sensie, że osób, które wykonują tę pracę na cały etat, a nie pracują w NBA, jest w Europie tak naprawdę garstka. Nawet niektóre topowe kluby euroligowe nie zatrudniają skautów, więc to może być około 20 osób. Nie ma takich utartych ścieżek kariery. Bardzo ciężko jest dostać taką pracę. Na pewno wiążę się to z byciem gotowym przynajmniej na początku na to, żeby pracować na zasadzie wolontariatu. Udzielać się, inwestować w siebie, w swoją siatkę kontaktów i bazę danych graczy. Trzeba mieć na pewno dużo szczęścia po drodze i przychylności innych osób, które ja też miałem.
Mi udało się poznać na turnieju prezesa Ratiopharm Ulm, bodajże 7-8 miesięcy przed tym jak dostałem tam pracę. Rozmawialiśmy po jednym z meczów – nawet nie wiedziałem, że to jest prezes i właściciel klubu. Przyjechał z ciekawości, gdyż jego syn tam występował. Wymieniliśmy się kontaktem, złapaliśmy dobry feeling interpersonalny i potem przez parę miesięcy zawsze, gdy ktoś im oferował gracza, on zwracał się do mnie. Był pod wrażeniem mojej wiedzy, wszystkich informacji. Klub miał do wykonania projekt olbrzymiej inwestycji – wybudował centrum treningowe za 23 miliony euro i chciał się nastawić na szkolenie młodzieży i stworzenie miejsca, gdzie gracze mogą stawiać i pierwsze, i ostatnie kroki przed wypłynięciem na absolutnie topowy poziom, łącznie z NBA. Prezes stwierdził że potrzebują osoby takiej jak ja, dlatego zaprosił mnie, pokazał cały projekt i szybko znaleźliśmy porozumienie. W dużej mierze byłem w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.
Natomiast na to jedno spotkanie przygotowywałem się od początku kariery, wszędzie podróżując, zdobywając wiedzę, inwestując w siebie, poznając ludzi i obserwując ich. Byłem gotowy, kiedy nadszedł ten moment. Niestety jednak nigdy nie wiesz, kiedy on nastąpi i dlatego nie jest łatwo robić to na cały etat, zwłaszcza jeśli nie jest się na przykład byłym graczem z wysokiego poziomu, gdyż w dużym stopniu polega to na posiadaniu kontaktów. Nie tylko na ocenie potencjału graczy, ale też na byciu znanym w pewnych kręgach i posiadaniem dostępu do wszelkich informacji, które mogą wpływać na kariery tych graczy.
Gdy umawialiśmy się na wywiad, pisałeś że akurat masz trochę więcej czasu, bo kilka wyjazdów zostało odwołanych przez kolejną falę koronawirusa. Jak pandemia wpłynęła na twoją pracę jako skauta?
Powiedziałbym, że największym plusem jest to, że życie towarzyskie i rodzinne mniej cierpi. To negatywny aspekt tej pracy, o którym rzadko się mówi, gdyż wszyscy myślą, że jest to fantastyczny styl życia. I jest! Dużo podróżujesz po świecie – lecz to nie do końca jest tak, że podróżujesz, tylko że musisz podróżować. I w pewnym momencie to może być męczące, gdy jesteś w podróży już 170-180 dni w roku i opuszczasz kolejne urodziny przyjaciół czy kogoś z rodziny. Natomiast wyjazdy jednak nakręcają tę pracę, gdyż poznawanie ludzi, przebywanie z ważnymi osobami, obserwowanie i uczenie się od nich stymuluje twój proces. Musisz być z tymi ludźmi, by myśleć o koszykówce i rozumieć ją tak, by dobić do ich poziomu.
Skautom na dorobku wcale pandemia nie przeszkadza, ale tym ambitnym, którzy dopiero się wspinają w hierarchii, zablokowało to nieco rozwój, gdyż te wyjazdy tak naprawdę są tym, co odróżnia skauta od dobrze wyedukowanego koszykarskiego fana. Każdy może oglądać mecze w domu, tweetować o graczach i prowadzić blogi skautingowe i być w tym niezłym, lecz w dużej mierze to, co separuje skautów to ich kontakty. Zawsze jak czegoś potrzebujesz, to ci ludzie wiedzą kim jesteś, dzięki czemu możesz się do nich zwrócić i zdobyć bardzo wiarygodne informacje. Teraz podczas pandemii utrzymywanie tych relacji nie jest łatwe, gdyż podróże są utrudnione. Widujecie się albo w ogóle, albo raz w roku.
Jest też mniej okazji, żeby oglądać graczy. A jednak oglądanie na żywo daje dodatkowe możliwości oceny zawodnika. Dużo lepiej widać interakcje z kolegami z drużyny i trenerem. Nawet profil fizyczny, rutynę podczas rozgrzewki albo to jak reaguje w konkretnych sytuacjach. Ciężko to dostrzec, oglądając gracza tylko na wideo. Możliwości oglądania zawodnika na żywo są limitowane – zazwyczaj staramy się oglądać danego gracza trzy razy w roku: w dobrym, średnim i kiepskim meczu, choć to zależy jak się trafi. Teraz często widzi się zawodnika raz, czasem dwa razy, czasem w ogóle. Trzeba mieć więc oczy otwarte szerzej niż zwykle, a gdy jest się już na meczach, to wykorzystywać to do maksimum.
Oglądasz w ciągu roku mnóstwo spotkań. Czy jesteś jeszcze dzisiaj w stanie odpalić sobie mecz tak po prostu dla przyjemności?
Niestety to bardzo trudne. To chyba pewien rodzaj choroby zawodowej, że mimo wszystko robi się taką nadmierną analizę podczas każdego meczu. Ja na przykład strasznie polubiłem oglądanie rywalizacji 3x3 na igrzyskach olimpijskich w Tokio, bo to była dla mnie czysta zabawa i przypomniały mi się czasy, gdy byłem fanem koszykówki. Kocham koszykówkę, ale gdy przychodzi taki moment, że oglądam już piąty czy szósty mecz – a ogląda się naprawdę dużo złych meczów – i mam przesyt, to jednak warto zrobić sobie wtedy dzień przerwy, zamiast się dalej katować. Nie chcę sobie pozwolić na to, aby cały ten biznes przesłonił moją pasję i miłość do koszykówki, gdyż wtedy stanie się to pracą jak każda inna, a dla mnie jest to praca wymarzona, którą kocham i którą chce wykonywać możliwie jak najdłużej.
Czy ty sam bardziej postrzegasz się jako łowcę talentów czy bufor bezpieczeństwa, który ratuje klub przed wpakowaniem się w tarapaty poprzez podpisanie kontraktu z tym czy innym zawodnikiem?
Podzieliłbym to na dwie kategorie. Często jest taki stereotyp pracy skauta, że jest się poszukiwaczem talentu. Że lecisz do Bułgarii czy Azerbejdżanu i oglądasz tam 13-letniego chłopaka, który ma 210 centymetrów wzrostu, nikt na świecie go nie widział i ty go zaraz zrekrutujesz do swojego klubu. A tak naprawdę w dzisiejszych czasach, gdy mamy tak ogromny przepływ informacji – więcej osób się tym interesuje, jest więcej streamingów online, więcej filmików na Instagramie i więcej osób mówiących po angielsku we wszystkich tych krajach – to nawet jeśli znajdziesz takiego gracza, to ta informacja żyje około 2-3 tygodni, zanim znajdzie go konkurencja.
Gdzieś tam w tym najmłodszych kategoriach wiekowych wciąż jest to coś z odkrywania talentów, natomiast my skauci wiemy o tych samych graczach i na tych samych turniejach pojawia się nas nawet kilkunastu. W tym samym momencie każdy z nas dowiaduje się o tych chłopakach, gdyż funkcjonując w tym środowisku – choć każdy ma swoje kontakty – informacje się powielają i wszyscy wiemy, gdzie być i kogo oglądać. Nie jest to takie odkrywanie, jak ludziom się wydaje – ono ma miejsce na najniższym szczeblu wiekowym, do U-14. Potem taka praca to już jest właściwie skreślanie tych, którzy aż tak się nie rozwinęli i nie mają aż tak wielkiego potencjału poprzez ich ocenę na przestrzeni lat plus robienie profili psychologicznych oraz zdobywanie informacji osobowościowych i otoczeniowych.
A jeśli chodzi o bycie buforem, to jest to moja rola w sensie konsultingu dla naszej drużyny seniorskiej. Pomagam też budować jej skład. Kontakty z agentami, śledzenie graczy z niższych lig, którym poświęca się mniej uwagi. Można się obronić znajomością rynku i uniknąć wpadek, pomagając dokonać klubowi dobrych wyborów. Na poziomie seniorskim powiedziałbym więc, że jestem głosem rozsądku, czasem hamulcem bezpieczeństwa, a odkrywanie i bycie łowcą jest w tych najmłodszych kategoriach wiekowych.
Ratiopharm w ostatnich latach stał się jedną z czołowych ekip w Bundeslidze. Dla niektórych zawodników jak Javonte Green czy Killian Hayes stał się trampoliną do NBA, uważa się też, że w Ulm jest jeden z najlepszych systemów szkolenia młodzieży w całej lidze. Co stoi za tym sukcesem?
Nasz prezes jest wizjonerem i jest bardzo konsekwentny w tym, do czego dąży. Plan zbudowania centrum treningowego i akademii miał w głowie już parę lat temu. Inni pukali się w czoło i zastanawiali się, skąd weźmie pieniądze, ale on jako świetny biznesmen dopiął swego. Wiemy, że ciężko jest nam konkurować, jeśli chodzi o kontraktowanie graczy z Barceloną czy Realem, natomiast poza samą marką my jesteśmy takim miejscem, że możemy zapewnić wszystko to, czego koszykarz może potrzebować do rozwoju. A przez to, że większą część naszego budżetu stanowią przychody z tytułu buyoutów jak na przykład Hayesa do NBA, to bardziej nam zależy na tym, by ich wypromować.
Gramy na trochę niższym poziomie niż Euroliga, jest niższa presja i łatwiej tym chłopakom wypłynąć niż z Barcelony czy Madrytu, choć jakimś cudem Real też świetnie to robi. My jesteśmy świetnym miejscem pomostowym i trampoliną do naprawdę najwyższego, elitarnego koszykarskiego poziomu. Na pewno wpływa też na to międzynarodowe środowisko. Mamy trenerów ze Stanów Zjednoczonych, z Bałkanów, z Litwy, z różnych krajów Europy i suma wiedzy jest naprawdę wysoka. Jesteśmy w stanie to wykorzystać, żeby stworzyć odpowiedni model szkolenia. Wziąć po prostu co najlepsze z różnych wzorców ze środowisk koszykarskich i zrobić z tego całość, która jest takim elitarnym miejscem rozwoju na mapie koszykarskiej całego świata, nie tylko Europy.
To jest bardzo odważna decyzja, ale jesteśmy świadomi jej konsekwencji. Samo to, że przed pandemią z Killianem zajmowaliśmy około dziesiąte miejsce w lidze, a kiedy go nie było, to po wznowieniu rozgrywek w bańce otarliśmy się o medal. Zdajemy sobie sprawę z tego, że może bylibyśmy w stanie osiągnąć miejsce czy dwa wyżej, gdybyśmy nie promowali tych młodych graczy, natomiast jest to świadoma inwestycja. Taka jest filozofia klubu, dlatego wszyscy są po tej samej stronie i wszyscy pracują na wspólny rachunek.
Śledzisz poczynania wspomnianego Hayesa? Francuz wybrany z ósemką w drafcie 2020 ma sporo problemów w Detroit i wielu kibiców Pistons wielkich nadziei wobec niego już nie ma. Czy nie skreślają go zbyt szybko? Tym bardziej że w dwóch sezonach zagrał jak do tej pory ledwie 50+ spotkań, więc w NBA wciąż jest jeszcze niemal jak debiutant.
Mocno śledzę jego karierę, bo traktuję to trochę osobiście. Niestety wpływają na niego problemy zdrowotne, bo poza zerwanym Achillsem i ACL jego kontuzja biodra jest jedną z najcięższych dla koszykarza. W pewnym sensie jest też tak, że pokazaliśmy go w lepszym świetle, niż on tak naprawdę jest w stanie funkcjonować. Nie pasuje aż tak dobrze do NBA, gdyż nie jest bardzo eksplozywny, jak na standardy najlepszej ligi świata. Ciężko jest mu z kozła mijać zawodników, a jednak największą wartość ma wtedy, gdy gra z piłką. Jest kiepskim strzelcem spot-up, a jednocześnie nie jest aż tak elitarnym rozgrywającym, żeby oddać mu grę i pozwolić całkowicie prowadzić zespół i być mózgiem ofensywy.
On dopiero szuka swojego miejsca w NBA. Myślę, że najlepszym dla niego archetypem gracza jest zawodnik z ławki, który może grać na pozycjach jeden i dwa. Ma wzrost, jest niezły fizycznie i ma wysokie koszykarskie IQ, natomiast jeśli chodzi o bycie starterem czy główną opcję, to wątpię, żeby kiedykolwiek do tego poziomu dobił.
Wracając do Sochana: w jaki sposób udało się go sprowadzić do Niemiec?
Jeśli chodzi o proces rekrutowania, to on zaczął się dawno temu – w kwietniu 2018 roku. Był u nas na wizycie miesiąc później i było mega blisko transferu, lecz rodzice stwierdzili wtedy, że jest on zbyt młody, żeby opuścić Anglię i mieszkać bez nich. Z tego też powodu znaleźli bliżej domu bardzo dobrą akademię w Anglii, gdzie był trener, któremu ufali, a który traktował go bardzo priorytetowo. Stamtąd trafił do Stanów i było to dobre doświadczenie, gdyż La Lumiere to elitarna szkoła średnia. Poznał z bliska koszykówkę najbardziej przypominającą college na wysokim poziomie.
Obronił się tam, natomiast wybuchła pandemia i nie wiadomo było za bardzo, co będzie, a cały czas pozostawaliśmy w kontakcie. Wykorzystaliśmy więc sytuację i zaufanie rodziców do nas, do miejsca i naszego projektu i przekonaliśmy ich na ten transfer. Myślę, że to był dobry ruch, gdyż trenował też u nas z graczami z drużyny seniorskiej. To jest coś, czego żaden zawodnik NCAA nie ma – może pomijając jakieś okazjonalne gierki z graczami na tym poziomie we wakacje. Natomiast takie treningi z drużyną grającą w EuroCup, którą prowadzi euroligowy trener Jaka Laković to na pewno było coś, co sprzyjało jego rozwojowi.
Na czym najmocniej skupialiście się przy pracy z nim, gdy grał w Ulm?
Na pewno dawaliśmy mu więcej grać na obwodzie. Często tak bywa z chłopakami z Europy wyjeżdżającymi do Stanów, że są oni przesuwani pozycję wyżej ze względu na to, jak dużo jest tam elitarnych niskich graczy. Jeremy w szkole średniej w Stanach grał na pozycjach cztery i pięć, a my mu daliśmy dużo okazji – tak w naszej drugiej drużynie w II lidze niemieckiej, jak i w młodzieżówce – grania na trójce. Raczej będzie graczem z pozycji numer cztery, potem pięć i trzy, gdyż nie ma aż tak dużej szybkości, jak na standardy NBA, żeby na koźle mijać rywali jako trójka.
Miał też u nas więcej decyzji do podejmowania, grając na tej pozycji i mógł jeszcze bardziej rozwinąć swoje koszykarskie IQ, którym teraz bardzo się wyróżnia. To mu daje dodatkową wartość – w gąszczu amerykańskich graczy on ma coś ekstra. Dużo pracowaliśmy również nad jego rzutem. Był coraz lepszy rezultat, teraz bywa różnie, gdyż ze względu na dosyć intensywny kalendarz nie wiem, ile ma kontynuacji tej pracy. Z pewnością musi jeszcze nad tym rzutem pracować. Wiadomo jak jest to ważne w dzisiejszych czasach i to może być jedyne, czego mu brakuje, żeby kiedyś w karierze przeskoczyć z gracza rotacji do roli startera, więc te procenty musi wyśrubować gdzieś do 35-40.
Czy w tegorocznym drafcie możemy mieć sytuacją podobną do tej z 2003 roku, gdy w jednym naborze wybranych zostało dwóch Polaków, tj. Maciej Lampe i Szymon Szewczyk?
Nie, nie. Niestety nie będzie. Byłem bardzo pozytywnie nastawiony na ruch Olka Balcerowskiego do Mega…
Właśnie o niego mi tutaj chodziło.
Myślałem, że historia tej drużyny oraz system, jakim grają i filozofia, jeśli chodzi o promowanie oraz sprzedawanie graczy świetnie się sprawdzą w jego przypadku i będzie mógł być jednym z liderów tej drużyny i mieć dosyć dominujące statystyki jak wysocy gracze, którzy byli tam przed nim. Ale ta jego produkcja jest dużo niższa. Na początku sezonu fizycznie nie wyglądał zbyt dobrze i jednak ta szansa się oddala. Uważam, że jest to gracz na najwyższy poziom europejski, który niezupełnie ma tzw. stash value, czyli raczej niekoniecznie znajdzie się ktoś, kto pomyśli, że warto go wybrać i ściągnąć do ligi za parę lat, bo jest po prostu zbyt wolny. Gra w NBA jest dla niego zbyt szybka. Za mało ma wartości, którymi nadrabiałby to, że niezbyt dobrze pasuje do NBA stylowo, dlatego spodziewam się raczej długiej kariery w Eurolidze.
Na jakich jeszcze zawodników z Europy warto zwrócić uwagę przed tegoroczym naborem w NBA?
Jest kilka ciekawych nazwisk – Osumane Dieng grający w Nowej Zelandii czy Yannick Nzosa i Khalifa Diop z ligi hiszpańskiej – ale nie ma żadnej „petardy”. Wszyscy raczej przygotowują się na następny rok, gdyż mówi się, że Victor Wembanyama z francuskiego Asvel to pierwszy gracz z Europy od czasu Luki Doncica z aż tak ogromnym potencjałem, który może być nawet jedynką draftu. Należy jednak pamiętać iż Paolo Banchero, który najprawdopodobniej pójdzie z dwójką w tym roku, posiada włoski paszport.
Obecnie nie mamy w NBA żadnego zawodnika, ale można powiedzieć, że polskim reprezentantem jest Rafał Juć, czyli międzynarodowy skaut Denver Nuggets. Ty ponoć byłeś blisko podpisania umowy z Detroit Pistons.
Detroit to historia sprzed trzech lat. To było poza oficjalnym konkursem – warunki były już dogadane. Zabrakło klepnięcia umowy. Klub przechodził wtedy przez naprawdę duże zmiany kadrowe – w sztabie, w zarządzie. Koniec końców nowy zarząd uznał, że z dużo niższym budżetem na skauting są w stanie osiągnąć podobny efekt i temat upadł.
A przez te trzy lata były podchody ze strony jakiegoś innego klubu?
W te wakacje przeszedłem czteroetapowy proces rekrutacyjny do Golden State Warriors. Wyglądało to tak, że legendarny serbski skaut Kosta Jankov odchodził na emeryturę i oni jako klub, korzystając m.in. z podpowiedzi ludzi, którym w jakiś sposób ufają, wyselekcjonowali do tej pracy około 20 osób z całego świata. Mnie polecił mój prezes Ulm, który ma bardzo dobre relacje z rodziną Lacob, czyli mniejszościowym właścicielem klubu.
Pierwszy etap to była rozmowa rozpoznawcza przez telefon. Trwało to około godzinę. Rozmawiałem z synem właściciela, który jest tam osobą decyzyjną i naprawdę dobrze się nam dyskutowało o życiu, koszykówce, wspólnych znajomych. Następnie po około dwóch tygodniach dostałem zaproszenie do Walencji na finałowy turniej młodzieżowej Euroligii. Tam obejrzeliśmy razem kilka meczów i spędziliśmy ze sobą trochę czasu. W dalszej kolejności było zaproszenie na oficjalną już rozmowę na zoomie, która trwała około półtorej godziny. Dostałem pięć zagadnień i musiałem zaprezentować swoją wizję, a potem do tego zadano mi jeszcze około 15-20 pytań odnośnie mojej prezentacji i tych aspektów, których ja nie ująłem, a które dla nich są ważne. Na tej konferencji byli już obecni ludzie z wysokiego szczebla w NBA, w tym m.in. Zaza Pachulia, dwóch synów właściciela, Mike Dunleavy Jr., syn Jerry’ego Westa, czyli osoby z ważnymi funkcjami w klubie.
Na koniec, gdy zatrudnili już nowego dyrektora – bo to był ich priorytet w tym tworzeniu od nowa działu skautingu w Europie – to jeszcze z nim miałem okazję porozmawiać stricte o tym, jak to mogłoby wyglądać i co mógłbym wnieść do tej ekipy, którą on buduje. W tym momencie grono było już zawężone do około 5-6 osób, a póki co pracę dostało tylko dwie, natomiast klamka jeszcze nie zapadła i kogoś jeszcze mogą zatrudnić. Staram się jednak nie zaprzątać sobie tym głowy. Może pojawią się szanse w innych klubach, ale przede wszystkim chce wykonać dobrą pracę w Ulm, bo to się na pewno obroni i z czasem będzie zauważone, co pozwoli mi osiągnąć następny krok w karierze.