Wszystko zaczęło się niewinnie – kilka gwiazd nagrało parę numerów z koreańskimi piosenkarzami. Dziś to już huragan, który trudno powstrzymać.
Kwiecień 2019, Coachella. Na festiwalowych scenach pojawiają się takie gwiazdy, jak Ariana Grande, Childish Gambino, Tame Impala czy niezapowiedziany Kanye West. Kilka razy byliśmy także świadkami historycznych wydarzeń – na głównej scenie wystąpił np. 12-letni Mason Ramsey, viralowa gwiazda internetu znana szerzej jako Walmart Yodeling Kid. Tegoroczna edycja Coachelli była jednak wielkim krokiem dla gatunku, który szturmem bierze cały świat, a pochodzi ze stosunkowo niewielkiego kraju w Azji. Podczas dwóch weekendów swoje koncerty dał zespół BLACKPINK – superpopularny południowokoreański girlsband grający k-pop. Coachella wysłała jasny sygnał reszcie świata - my już traktujemy k-pop poważnie. A wy?
Cukierkowa, przesłodzona stylistyka, niezbyt ambitne, ale chwytliwe piosenki, dzięki którym koreańscy wykonawcy zdobywają międzynarodową popularność - choć historii k-popu można doszukiwać się w początkach lat 90., to właśnie teraz przypada jego peak popularności w Stanach i Europie. Coraz częściej jesteśmy świadkami mariażu k-popu z rapem. Bez wątpienia wynika to z faktu, że takie połączenia najzwyczajniej w świecie się opłacają. Koreańskie zespoły wyprzedają największe amerykańskie stadiony, zgarniają jedynki na liście Billboardu, zbierając bardzo lojalne fanbase’y.
Pierwszy większy k-popowy konwent w Stanach odbył się w 2012 roku. Wówczas na evencie zjawiło się kilkaset zajawionych osób i garstka ciekawych lokalsów. Dziś sprawa ma się zupełnie inaczej – na konwenty przychodzą setki tysięcy ludzi. Początkowo naturalnym rynkiem zbytu dla koreańskiej kultury były okoliczne kraje; k-pop migrował do Chin i innych okolicznych państw. Kiedy w 2016 Korea Południowa podpisała niewygodną dla Chińczyków umowę militarną ze Stanami, eksport kultury stał się utrudniony. Chiny zablokowały napływ k-popu, a jego wykonawcy musieli pomyśleć o innym rynku. Postanowili przyatakować Amerykę i Europę, a zrobili to lepiej, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.
Stale rosnący na znaczeniu k-pop swój sukces zawdzięcza przemyślanej strategii marketingowej. Pojawianie się w telewizjach śniadaniowych, programach wieczornych (BTS w Saturday Night Live) i na najważniejszych eventach (VMA, Grammy). Gigantyczną robotę dla k-popu na przestrzeni lat robił także sukcesywny mariaż z rapem. Koreańscy artyści nie tylko zaczęli nawijać, ubierać się jak amerykańscy raperzy i brać się za trapowe beaty, ale także zapraszają na swoje tracki największe tuzy hip-hopu. No dobrze, ale gdzie i jak to się zaczęło? Zebraliśmy kilka najciekawszych i najważniejszych momentów, w których k-pop mieszał się z rapem.
SE7EN to podopieczny jednej z największych koreańskich wytwórni, która w dużym stopniu odpowiada na eksport k-popu poza Koreę – YG Entertainment. Po kilku płytach wydanych w ojczystym kraju i lekkiej ofensywie na rynek japoński, siódemka postanowił spróbować czegoś zupełnie nowego. Trafił na Lil Kim, której kariera wówczas chyliła się ku końcowi. Numer GIRLS to bardzo nieudany kawałek – brzmi jak nieoryginalne r&b poprzedniej dekady i szczerze mówiąc jest to rzecz mocno asłuchalna. Ale i to jednak jeden z pierwszych, historycznych momentów, w których k-pop mieszał się z rapem. Spokojnie – dalej będzie już odrobinę lepiej.
Ayy girl, tried to make you my baby/ Ayy girl, instead you make me go crazy – mówiliśmy, że będzie ODROBINĘ lepiej. Ayy Girl to singiel z debiutanckiego albumu zespołu JYJ – The Beginning. No dobrze, ale skąd tam Kanye West? Odpowiedź jest bardzo prosta: Ye był wówczas w gazie, zaraz po wydaniu trylogii i 808s & Heartbreak, a chwilę potem miał nagrać My Beautiful Dark Twisted Fantasy. JYJ potrzebowało wsparcia zagranicznego artysty, który pomógłby im we wbiciu się na amerykański rynek – mieli w końcu zaplanowaną trasę koncertową po Stanach. Niestety plany spełzły na niczym, bo członkowie zespołu nie dostali wizy i nie mogli zjawić się na swoich własnych koncertach.
Wspominany wcześniej w tekście konwent z 2012 rozrósł się do gigantycznych rozmiarów. W 2013 na K-Con w Los Angeles przyjechała południowokoreańska gwiazda, której fanom k-popu zapewne nie trzeba przedstawiać – G-Dragon. Chciał zrobić niepowtarzalne show podczas swojego gigu, więc stwierdził, że potrzebuje znanej amerykańskiej wokalistki, która rozgrzałaby publikę do czerwoności. Wysłał zapytanie do Missy Elliot, a ta natychmiast zgodziła się na występ u boku Koreańczyka. Pomysł zrobienia roz*******u dzięki udziałowi lokalnej gwiazdy się nie sprawdził. Zgromadzeni na koncercie fani sprawiali wrażenie jakby nie mieli pojęcia, kim jest kobieta, która właśnie pojawiła się na scenie.
Nie jest tajemnicą, że Snoop Dogg w pewnym momencie swojej rapowej kariery stwierdził, że warto odrobinę zmienić swój wizerunek. Najpierw przeistoczył się w Snoop Liona i robił reggae (powstał nawet dokument o jego duchowej przemianie – oczywiście na Jamajce), a później przybrał ksywę Snoopzilla i wraz z Dam-Funkiem tworzył tłusty funk. Gdzieś w międzyczasie zgodził się jednak na kolaborację z koreańskim wokalistą, a może raczej showmanem. PSY’a znacie z Gangnam Style i innych tego typu hitów, do których HANGOVER jest bliźniaczo podobne. Ot, zwiarowany taneczny beat z kolorowym klipem, na którym Snoop nawinął w swoim popowym stylu kilka zwrotek. W porównaniu do poprzednich przykładów HANGOVER to już jakościowy skok.
BTS to obecnie największy i najbardziej wpływowy k-popowy boyband na świecie. Sytuacja, w której teledysk do jakiejkolwiek piosenki ich autorstwa ma mniej niż 300 milionów wyświetleń jest już niespotykana; ci ludzie potrafią wykręcić po 50 baniek w dobę. W 2018 roku BTS stwierdzili, że to już najwyższy czas, żeby podbić amerykański rynek. Tym samym jednym z singli był numer IDOL z gościnnym udziałem Nicki Minaj. Eksperci twierdzą, że był to moment, w którym k-pop szturmem zaczął przejmować amerykański rynek i być wiarygodnym, nieprzypałowym gatunkiem. Teraz BTS nagrywają piosenki z Halsey, Charli XCX, Juice WRLD-em czy Chainsmokers. Tej siły już nie powstrzymacie.