Niestety, choć to Pixar, tym razem nie ma rewelacji. Pełnowymiarowa opowieść o przygodach głównego bohatera Toy Story cierpi na typowy dla spin-offów problem; wyjęcie postaci z jej świata z reguły nie kończy się najlepiej.
No bo nie ma Buzza Astrala bez reszty zabawek. To znaczy – jest, czego przykładem recenzowany film, natomiast to one nadają mu właściwości. Na ich tle Astral i jego droga, którą przeszedł przez cztery części serii, wydają się tym bardziej interesujące. Od narcyza do statecznej postaci, które umie grać zespołowo, na czym jak nie na tym polega wchodzenie w dorosłość? Tymczasem tu astronauta jest jakiś taki bez wyrazu. Jeśli, jak sugeruje tablica na początku Buzza Astrala, to dzięki tym przygodom Andy tak polubił zabawkę, to znaczy, że naoglądał się na wideo Top Gun, bo wiele więcej niż bohatera kina akcji Buzz w sobie nie ma.
Szkoda, bo już sam film oferuje trochę więcej od protagonisty. Na początku Buzz i jego załoga rozbijają się na tajemnej planecie, z której dochodził tajemniczy sygnał. Wszystko przez to, że astronauta wiedział wszystko najlepiej i zawsze działał w pojedynkę. I również solo stara się ocalić swoich – coraz bardziej adaptujących się do warunków życia na planecie – towarzyszy, testując co i rusz metodę hiperprędkości; stąd skojarzenia z Maverickiem. Tyle że Tom Cruise, jak to Tom Cruise, osiągnął zamierzony cel od razu, Buzz natomiast biedzi się, a i tak na przeszkodzie staje niewystarczająca gęstość używanego przezeń paliwa. Co gorsza, ilekroć wraca z misji, jego bliscy wydają się nieco inni... Okazuje się, że na skutek dylatacji czasu (zza grobu kłania się w tym momencie Albert Einstein) kilka minut w pokonywaniu kolejnych etapów prędkości równa się kilku latom na planecie. Mówiąc bardziej obrazowo – gdy Buzz wraca po kwadransie hen, w przestworzach, spotyka ludzi starszych o ładnych parę wiosen.
Do głowy przychodzi Interstellar? Słusznie, bo debiutujący w pełnym metrażu Angus Maclane stworzył zbudowany na inspiracjach patchwork. Osiągający niemożliwe prędkości Buzz wjeżdża w kosmos tak, jak robił to bohater 2001: Odysei Kosmicznej, a łotrzykowska konwencja przywodzi na myśl klasyczne Gwiezdne Wojny. Jednak na pierwszy plan MacLane wystawia niezdrową rywalizację z samym sobą, nawet jeśli efekt może być opłakany dla reszty świata. W zasadzie trudno jednoznacznie zawyrokować, czy Buzz to bohater, czy głupol. Jeśli w filmie chodzi o krytykę maczyzmu, to nie jest to jedyny progresywny wątek; przyjaciółką Astrala, której, według jego słów bał się cały kosmos, jest tu niejaka Alisha, czarna lesbijka, a losy jej rodziny są kluczowy dla przyszłości głównego bohatera. Swoją drogą Pixar bardzo ładnie wplótł wątek LGBTQ; bez nachalnej publicystyki, za to ze sporą dozą... normalności.
Ale i tak na nowego ulubieńca widowni wyrasta tu Kotex, przeuroczy kotorobot, który nie odstępuje Buzza ani na krok. Przemądrzały opór, sypiący bon motami, lecz koniec końców to on sprawia, że pomysły Astrala zaczynają naprawdę wcielać się w życie; futurystyczny robot z całym zestawem kocich przywar – fani czworonogów będą w raju. Trochę szkoda za to wątku Alishy, bo generalnie tym razem stajnia Pixara wypuszcza na świat produkt nieco mniej emocjonalny niż reszta ich menu. Najpewniej chodzi o to, żeby tym dynamicznym spin-offem zachęcić świat do ponownego zapoznania się z tetralogią Toy Story, swoją drogą obecną na Disney+. Jeśli tak, to Buzz Astral bardziej uwypukla realną jakość swojej macierzystej serii. Żebyśmy się zrozumieli – nie jest źle, bo Pixar nigdy nie wypuszcza niczego złego, natomiast tu to takie 6 na 10; familijne kino, pod którym mogłoby podpisać się każde dowolne studio. Ale od tego z animowaną lampą w logo zawsze oczekuje się czegoś więcej, niż tylko poprawności. Bo na razie w 2022 roku To nie wypanda > Buzz Astral.
Komentarze 0