Cena doskonałości. Ważna lekcja od Michaela Jordana (FELIETON)

Zobacz również:Ponad pół miliona dolarów za pierwsze Air Jordany. Co kupują kolekcjonerzy? Rękawice, programy, klepki z parkietu i... gumy do żucia
jordanglowne.jpg
Alexander Hassenstein/Bongarts/Getty Images

Michael Jordan i jego „Ostatni Taniec” pokazały, że w czasach braku sportu na żywo nawet przeszłość może rozpalać emocje. Ten serial przebił wszystko.

Nie rusza mnie to, że główny bohater kontrolował produkcję, bo przecież ciemne strony jego osobowości i tak wybrzmiały. Właśnie takich killerów ukochał sport. Każdy z nich płaci cenę za doskonałość.

Kiedyś jeszcze zatęsknimy: za iPadem Michaela i kolejną powtórką meczów finałowych z Jazz, które oglądało się tak, jakby historia działa się na nowo. Nie będę pisał szerzej o dokumencie, bo każdy widział, że jest to dzieło doskonałe. Najbardziej fascynuje mnie osobowość Jordana i to do jakich granic musiał się posunąć, żeby Jordanem być. Że za wielkim blaskiem stoi też cień. To nie jest człowiek z okablowaniem mózgu zwykłego zjadacza chleba. Jest tyranem i despotą. Niektórzy powiedzą - psychopatą. Ale właśnie na tym polega jego geniusz. On nie był w sporcie po to, by zdobywać przyjaciół. Wtargnął do tego świata po triumfy, zaspokajanie głodu i gonienie za niemożliwym.

To jest uniwersalna opowieść o tym, ile trzeba poświęcić, by być najlepszym. Że nigdzie nie jest się bardziej samotnym niż na szczycie. Jordan traci prywatność, czas, zdrowie, ale przede wszystkim relacje. Dokręca śrubę kolegom, bo wie, że tylko w ten sposób może rosnąć. Świetna jest scena pod koniec siódmego odcinka, gdy wybrzmiewa słowo „break”. Widać, że w psychice kosmity nagle zagrały emocje i że ten temat mocno w nim siedzi. Ale to była jego gra i jego mentalność. Stawiam, że żaden z kolegów Jordana nie zamieniłby go na „nice guya”, gdyby okazało się, że dostanie jeden pierścień mniej.

Sport na najwyższym poziomie od zawsze był historią ludzi skoncentrowanych na sobie i sukcesie. Tom Brady też usłyszał kiedyś, że jest psychopatą, a Cristiano Ronaldo całą karierę jedzie z łatką aroganta. Być może właśnie z tego czerpie motywację. Rio Ferdinand opowiedział kiedyś historię, jak przegrał z Portugalczykiem w ping-ponga. Ronaldo tak się wkurzył, że kazał kuzynowi kupić stół do domu. Trenował dwa tygodnie, aż w końcu wrócił do Carrington i Ferdinanda zlał. Nikt nie powie, że obsesja Ronaldo jest normalna. Dla zwykłego człowieka byłaby udręką, a u niego odwrotnie - jest rodzajem paliwa, które cały czas popycha go do przodu.

To jest po prostu inna konstrukcja głowy. Ronaldo bez tej obsesji nie nazywałby się Ronaldo. Być może zostałby Quaresmą, przecież obaj startowali z podobnego pułapu. Ludzie zazdroszczą Portugalczykowi samochodów, sławy i pięknego domu, a moim zdaniem zazdrościć powinni mu siły charakteru. Tego, że należy do małego procenta ludzi, którzy wymagają od siebie nawet wtedy, gdy nikt nie wymaga. Potrafią pracą i dyscypliną zarażać otoczenie. Nigdy nie zdejmują pedału z gazu, choć czasem zwyczajnie się nie chce. Mówił o tym pół roku temu Ronaldo w rozmowie z „France Football”. Że nawet po słabym meczu z Lokomotiwem w Lidze Mistrzów, gdy poszedł w miasto i wrócił o 4:00 do domu, to rano od 10:00 był już na siłowni. Bo takie ma nawyki. Pod takim rygorem działa i to odróżnia najlepszych od tych, którzy o byciu najlepszym tylko mówią.

Jordana i Ronaldo nie motywują pieniądze. Gdyby tak było, po kilku sezonach zadowoliliby się pełną michą i odsunęli się na bok. To coś innego, jakaś potworna siła, która każe im poświęcać wszystko, byle tylko wygrać każdą możliwą rywalizację. Czy to zdrowe? Niech każdy sam sobie odpowie. Można zachwycać się etyką pracy Ronaldo, ale, gdy parę lat temu wyemitował dokument o swoim życiu, był to obraz smutny. Ekspozycja garażu mogła zrobić wrażenie na małolatach, ale nie była niczym więcej niż pompowaniem ego i zapychaniem duchowej pustki. Ta nieludzka strona Ronaldo zawsze była czymś odpychającym. Ale widocznie taka jest cena.

Szczyt to przede wszystkim presja. A obok niej zawsze stoją jakieś odchyły. Nałogi to przecież chleb powszedni tej branży. Można być fenomenem jak Robert Lewandowski, który po meczu dla odreagowania zje bezglutenowe naleśniki, ale można też jak Arturo Vidal - ruszyć w miasto tak, że zatrzęsie się ziemia. To też często jest podatek od doskonałości. Skrywany darkside zabawiaczy tłumów w stylu Maradony, który w końcu zawsze wypełznie na wierzch.

Nie lubię czytać głosów, że „Ostatni Taniec” jest laurką Jordana. Nie jestem ortodoksyjnym fanem NBA i może dałem się nabrać na ładnie skrojoną bajkę. Ale mam wrażenie, że chociaż Jordan kontrolował film, to i tak pozwolił na dowolne eksplorowanie swoich ciemnych stron. Mamy hazard, konflikt z szefami Bulls i skasowanie Isiaha Thomasa ze składu na igrzyska w Barcelonie. Jest wątek braku zaangażowania w życie społeczne, no i te słynne pomiatanie słabszymi, łącznie z uderzeniem Steve'a Kerra. Jordan mógł być bucem, to prawda. Mógł reprezentować typowe podejście „po trupach do celu”. Ale to jest sport i każdy, kto wchodzi w ten świat, wie jakie reguły w nim rządzą. Gigantyczna praca, motywacja, twarda skorupa. Zamienianie złej energii w coś wielkiego.

„Ludzie mówią, że byłem tyranem. Tak powie tylko ktoś, kto niczego nie wygrał”. Nawet dla tego jednego zdania warto było zatopić się w świecie Jordana.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.