O osobach odpowiadających za działy sportowe w klubach mówi się często jako o “strażnikach wizji”. Dyrektorzy zazwyczaj rozumieją przez to, że mają mieć wizję, do której wszystkich przekonają. Jednak czasem ważniejsze, by byli strażnikami. Czyli pilnowali, czy na ich oczach nie dzieje się nic niepokojącego. To w tym kontekście Tomasz Pasieczny poniósł w Krakowie porażkę.
W kulminacyjnym punkcie dokumentu Amazona “Bayern Monachium. Kulisy legendy” Hansi Flick wchodzi do szatni, by ogłosić drużynie, że opuści ją po sezonie. Wśród smutnych i zmęczonych twarzy zawodników kamera wyławia Hasana Salihamidzicia. Cały świat wie przecież, że to konflikt z nim pchnął trenera do tak drastycznego rozwiązania. Niezwykła w tej scenie nie jest jednak jej sztucznie budowana dramaturgia, lecz sam fakt, że dyrektor sportowy jest w tym momencie w pomieszczeniu. Nawet w tej chwili intymnej szczerości między trenerem a drużyną uczestniczy ten, przez którego doszło do rozstania. Tak samo w chwili, gdy Flick wściekle rzuca Bośniakowi po jednym z meczów: “zamknij wreszcie mordę”. Media naturalnie skupiły się na treści przekazu, warto jednak zwrócić też uwagę na miejsce, w którym dochodzi do wymiany uprzejmości: w autokarze wiozącym drużynę z meczu. Salihamidzić jest z zespołem w hotelu na zgrupowaniu przed turniejem finałowym Ligi Mistrzów w Lizbonie. Podczas meczów siedzi na ławce rezerwowych. Jeśli jedno można powiedzieć o dyrektorze sportowym Bayernu po obejrzeniu tego serialu, to, że jest absolutnie wszechobecny. Wygląda jak najstarszy członek drużyny. Codziennie każdemu przybija piątkę. Może komuś działać na nerwy albo być mu obojętny, ale nie da się grać w Bayernie i nie mieć z nim codziennego, bezpośredniego kontaktu.
Model funkcjonowania dyrektora w Monachium jest specyficzny. Praktycznie każdy niemiecki klub ma kogoś odpowiedzialnego za dział sportowy, ale interpretacja tej funkcji zależy od bardzo specyficznego modelu. Nie wszyscy dyrektorzy są tak blisko drużyn, jak Salihamidzić. Niektórzy oglądają mecze z trybun i na co dzień funkcjonują bardziej jak działacze niż jak członkowie sztabu szkoleniowego, sami skupiając się na sprawach transferowo-kadrowych. Jednak nawet tacy, którzy jak Fredi Bobić w Hercie czy Rudi Voeller w Bayerze Leverkusen siedzą w trakcie meczów w lożach w randze wiceprezesów, mają pod sobą kogoś, kto jest tak blisko zespołu, jak Salihamidzić. Nazywa się go wtedy “kierownikiem sportowym” czy “szefem działu piłkarzy zawodowych”, ale w gruncie rzeczy robi to samo. Z ramienia zarządu funkcjonuje przy zespole, nadzorując wszystko, co się w nim dzieje.
W Polsce model dyrektorski dopiero raczkuje. Nie wszystkie kluby zdążyły jeszcze przekonać się do tego, że taka postać w ogóle jest niezbędna. Te, które już to zrobiły, wciąż zastanawiają się, jak znaleźć dla niej miejsce w modelu. Publicznie odbiór dyrektora sportowego sprowadza się u nas zwykle do dokonywania transferów. Czy drogo kogoś sprzedał albo, czy nowy nabytek wypalił. Już nawet nie w stosunku do zatrudnianych i zwalnianych trenerów, bo wciąż w niewielu miejscach dyrektor ma na tyle silną pozycję, by decydować o losie szkoleniowców — to, o dziwo, zwykle wciąż pozostaje w gestii prezesów, właścicieli albo – o zgrozo — prezydentów miast. To, co my nazywamy “dyrektorem sportowym”, Niemcy nazwaliby pewnie “szefem skautingu”, czyli kimś, kto koordynuje pracę skautów, zajmuje się platformami skautingowymi i wydaje rekomendacje transferowe, przekazując je w górę. Albo “planistą kadry”, w wielu niemieckich klubach pełniącego funkcję pomocniczą wobec prawdziwego, mocnego dyrektora sportowego.
CODZIENNY NADZÓR
Salihamidzić nie ma w Niemczech dobrej prasy i jego transfery raczej są oceniane nisko. Jednak na pewno nie można o nim powiedzieć jednego: że nie wie, co się dzieje w zespole. Spędzając trzy czwarte życia wewnątrz drużyny, doskonale wie, który zawodnik drapie się po głowie podczas odpraw taktycznych, który przewraca oczami, gdy trener coś do niego mówi, zdaje sobie sprawę, co zawodnicy mówią do siebie w korytarzu po zejściu z treningu, kiedy myślą, że nikt ich nie słyszy i jaką ksywkę u piłkarzy ma asystent trenera. Dyrektor sportowy nie jest tylko osobą odpowiedzialną za transfery, ale też za ocenianie dzień w dzień i na bieżąco, czy w zespole wszystko funkcjonuje, jak należy. Czy naturalnie tworzące się grupki nie zagrażają całości, czy któryś zawodnik nie przesadza z zachowaniem i czy trener jeszcze panuje nad zespołem. To mniej eksponowane, ale nie mniej ważne zadanie dyrektora sportowego. Wytyczanie wizji sportowej klubu to jego zadanie na czas, gdy zawodnicy wsiadają do samochodów po treningu i jadą do domów. Dopóki są jednak w klubie, ma czuwać, czy przy tym wspólnym gotowaniu trenera i drużyny coś się nie przypala, czy nie trzeba przemieszać albo dolać wody.
DWIE WISŁY
W Wiśle Kraków zadanie jest pod tym względem utrudnione. Także czysto logistycznie i geograficznie. Salihamidzić, który ma gabinet na piętrze bazy treningowej przy Saebener Strasse, może pracować przy biurku, a od czasu do czasu rzucić okiem na ćwiczących piłkarzy. Albo trzy minuty przed rozpoczęciem treningu zbiec na dół po schodkach. Wisły, choć zgodnie z hasłem marketingowym jest jedna, są w praktyce dwie. Wisła Kraków i Wisła Myślenice. W tej pierwszej, w biurach na stadionie, funkcjonują prezesi, wiceprezesi, administracja, dział sportowy czy biuro prasowe. W tej drugiej są piłkarze, sztab szkoleniowy, medyczny i zespół juniorów. Obie siedziby dzieli, przy bardzo dobrych wiatrach, 45 minut jazdy samochodem, ale często, jako że to Zakopianka, a wcześniej przebijanie się przez pół miasta, znacznie więcej. To nie jest rzut beretem, czy coś, co można załatwić po drodze, przy okazji. By jechać z jednego miejsca w drugie, trzeba mieć powód. Sparing, umówioną rozmowę z zawodnikiem, czy wywiad dla klubowej telewizji. A w drugą stronę konferencję prasową, mecz czy ostatni trening przedmeczowy. Funkcjonuje przez to pewien naturalny dystans. Ci, którzy na co dzień są w Myślenicach, w biurach na stadionie nie czują się do końca u siebie. Wiedzą, w którym gabinecie podpisuje się nowy kontrakt, ale nie wiedzą, z którą panią miło wypić kawkę. Ci pracujący w Krakowie też są w Myślenicach traktowani jako goście. Czasem ważni i regularnie widywani, ale jednak goście.
TRUDNOŚĆ LOGISTYCZNA
Dyrektor sportowy, funkcjonując w takich realiach, musi się zdecydować, gdzie będzie u siebie, a gdzie będzie w gościach. Tomasz Pasieczny wybrał model krakowski. Tam, gdzie jest cały dział sportowy, można wspólnie rozrysowywać na tablicy aktualną kadrę, dyskutować o potrzebach, wymieniać się uwagami na temat obejrzanego zawodnika czy pracować nad raportami. Tam, gdzie ma się blisko prezesa i gdzie częściej zaglądają właściciele. To pod wieloma względami bardzo sensowny i naturalny wybór. Ale mający jedną poważną wadę: nie ma tam trenera ani drużyny. Dział sportowy ma swoje ograniczenia, więc także dyrektor stoi każdego dnia przed wyborem: wezmę udział w spotkaniu, czy zobaczę trening. Pojadę do Myślenic, czy polecę na obserwację. W efekcie może się okazać, że do Myślenic dotrze stosunkowo rzadko. Jego obecność będzie traktowana jak hospitacja dyrektora szkoły, a nie coś codziennego i naturalnego.
ZDOBYĆ RESPEKT
Pasieczny pod wieloma względami wydawał się bardzo dobrym kandydatem dla Wisły, bo jako jeden z nielicznych w Polsce miał dobre przygotowanie teoretyczne do tej funkcji, przez lata pracował wewnątrz bardzo dużej organizacji i obserwował dla niej rynki, które także dla polskich klubów są istotne. A przy tym, mieszkając w Krakowie, cały czas był blisko ludzi rządzących Wisłą i bolączek targających klubem. Osoby, które dobrze znają zarówno jego, jak i Wisłę, przestrzegały mnie wprawdzie, że brakuje mu naturalnej charyzmy, by być liderem i twarzą takiego projektu, w którym tyle osób o dużym ego chce mieć coś do powiedzenia. Ale nawet jeśli to prawda, ten brak dałoby się jeszcze jakoś zasypać Salihamidziciowską wszechobecnością. Drużyna i trener, w przeciwieństwie do mediów, kibiców i działaczy mogła nie mieć pojęcia, kim jest Pasieczny, jak wygląda i dlaczego jego zdanie ma sens. Gdyby jednak był w środku, dzień w dzień, gdyby miał doskonałe rozeznanie w sytuacji panującej w zespole, gdyby trafnie diagnozował problemy, pewnie z czasem wywalczyłby sobie odpowiednią pozycję i respekt. Zwłaszcza że na spotkania do Krakowa ze wszystkimi ważnymi ludźmi Wisły mógłby przywozić z Myślenic informacje i przemyślenia, których tam nie mają.

GOŚĆ W MYŚLENICACH
Pasiecznemu przez te kilka miesięcy nie udało się zbudować takiej pozycji. W deklaracjach dano mu różne kompetencje, jednak w kryzysowych sytuacjach liczą się też kompetencje miękkie. Kto jest w stanie kogo wysłuchać, kto ma dostęp do czyjego ucha, kto ma na kogo wpływ. Piotr Obidziński, były prezes Wisły, mówił ostatnio w ciekawym wywiadzie dla Interii o rysowaniu tzw. “power map” różnych organizacji, czyli o określeniu panujących w nich układów sił. Pasieczny poległ w tej kwestii. W Myślenicach był gościem, zresztą niezbyt często widywanym. I można było odnieść wrażenie, że drużyna, od strony działaczy, została pozostawiona sama sobie. To znaczy: w Krakowie z wyraźnym opóźnieniem dostrzegali zagrożenia rodzące się w Myślenicach.
BRAK WSPARCIA
Kiedy Jessego Marscha zwalniano jesienią z Lipska, osoby będące blisko klubu podkreślały, że niedoświadczonemu w Bundeslidze trenerowi mogło zabraknąć wsparcia doświadczonego dyrektora sportowego. Nie chodziło jednak o to, że Amerykanin dostał zbyt słabych zawodników. Nie miało to nic wspólnego z jakością kadry. Chodziło o zwrócenie nowemu człowiekowi uwagi na niebezpieczeństwa, czy choćby na specyfikę rozgrywek, w których uczestniczy.
Wiele wypowiedzi Adriana Guli świadczyło, że on, jego sztab i w dużej części zawodnicy dopiero jesienią przekonywali się o realiach Ekstraklasy. Że tutaj poziom jest na tyle wyrównany, że nieumiejętnie budując atak pozycyjny, można przegrać dosłownie z każdym, że prowadząc Wisłę w Ekstraklasie gra się zupełnie inaczej, niż Viktorię Pilzno w lidze czeskiej, że zawodnicy, którzy dotąd walczyli o czołowe miejsca, muszą się nastawić mentalnie na inny rodzaj wyzwania. Trenerzy i piłkarze, zamiast uczyć się tego w praniu, na własnych błędach, mogli tego rodzaju wsparcie dostać od dyrektora sportowego. Tyle że on też wydawał się zdziwiony rozwojem wydarzeń.
TRANSFER KUBY
Od pewnego momentu, sam wskazałbym chyba transfer Momo Cisse, ale to tylko kwestia symboliczna, coś zwiastowało, że pozycja Pasiecznego słabnie. Nie ma nic dziwnego w tym, że Jakub Błaszczykowski, wykorzystując znajomości w Niemczech, chwycił za telefon i odezwał się do Borussii Dortmund, Wolfsburga i Stuttgartu, czyli klubów, w których grał albo w których miał do kogoś ważnego bezpośredni kontakt, pytając, kogo byliby w stanie Wiśle wypożyczyć. Nie ma nic dziwnego, że uzyskaną listę dał potem działowi sportowemu do przejrzenia, czy ktoś się nadaje. Dziwne było dopiero podkreślanie jego osobistego wkładu w pozyskanie tego piłkarza. “Przeprowadzka Momo Cisse pod Wawel była możliwa dzięki wcześniejszym rozmowom zainicjowanym przez Jakuba Błaszczykowskiego. Znajomość kapitana Białej Gwiazdy z dyrektorem sportowym VfB Stuttgart – Svenem Mislintatem — pozwoliła Wiśle na zakontraktowanie skrzydłowego” – napisano w oficjalnym komunikacie.
Pasieczny też go zna, publicznie mówi o nim per “Sven”, Mislintat był przecież jego szefem w Arsenalu. Te słowa były bardzo wyraźnym zastrzeżeniem, by nikt nawet przez moment nie myślał, że to dyrektor sportowy załatwił Wiśle młodego grajka z Bundesligi. Nie, to Błaszczykowski. A to wyraźny sygnał, że coś tu nie gra. Gdyby było harmonijnie, Błaszczykowskiemu powinno raczej zależeć, by dyrektor sportowy, którego zatrudnił, mógł się pochwalić jakimś sukcesem.
NOWY OŚRODEK WŁADZY
Zwolnienie Guli trzy dni po twitterowym pokoju, w którym Pasieczny godzinami, bardzo przekonująco zapewniał, że w ogóle nie ma tematu zmiany trenera, już było jawnym wskazaniem, że to nie on o takich sprawach decyduje. Na powitalnej konferencji Jerzego Brzęczka posadzono go chyba tylko po to, by zachować resztki pozorów, choć dla wszystkich było jasne, że to nie on wybrał następcę Słowaka. Wiadomo też, że nowy trener to nie do Pasiecznego miał zamiar kierować pierwsze kroki w kwestii potrzeb sportowych.
Jerzy Brzęczek akurat bardzo dobrze zna panującą w klubie power mapę, która ułożyła się dla Pasiecznego o tyle niekorzystnie, że już po jego zatrudnieniu Jakub Błaszczykowski zerwał więzadła krzyżowe. Gdyby grał, pewnie nie miałby ambicji decydowania o dziale sportowym. Ale że nie gra i szykuje się do zakończenia kariery, musi sobie znaleźć w klubie nowe miejsce. Wiadomo, że najbardziej naturalnie czuje się w dziale sportowym. Zaczęła więc powstawać w nim pewna dwuwładza. O Błaszczykowskim jednak nikt nie może powiedzieć, że brakuje mu charyzmy, nie jest typem lidera i że nie wie, co się dzieje wewnątrz drużyny. Choć on też jest jej częścią już tylko formalnie, ze zrozumiałych względów jest traktowany znacznie bardziej jako swój niż Pasieczny. Miał więc dokładniejszy ogląd tego, co dyrektorowi sportowemu umykało zza krakowskiego biurka.
TRANSFEROWA SPRAWA OTWARTA
Jeśli rozliczać dyrektora sportowego pod kątem transferowym, zwolnienie Pasiecznego wydaje się kompromitować Wisłę. Przecież pracował w klubie tylko osiem miesięcy, nie zatrudniając żadnego trenera, z którym miał do czynienia. Nie miał wpływu na pojawienie się w klubie Mateusza Młyńskiego, Alana Urygi, Huberta Sobola, Aschrafa El-Mahdiouiego, Jana Klimenta czy Mikołaja Biegańskiego. Transfery Dora Hugiego, Michala Skvarki czy Mateja Hanouska też były już przygotowywane wcześniej.
Pierwsze pełne okno transferowe, na które miał wpływ od A do Z, zamknęło się tydzień temu. I wciąż jeszcze może się okazać dla Wisły dobre – Joseph Colley od początku wiosny wygląda na wzmocnienie, w Gdańsku przebłyski mieli Luis Fernandez, Marko Poletanović czy Elvis Manu, Enis Fazlagić też może jeszcze ładnie się rozwinąć i przynieść klubowi pieniądze. W kwestiach transferowych efekty pracy Pasiecznego pokaże dopiero przyszłość.
NIEDOSTRZEGANIE ZAGROŻEŃ
Zwolnienie dyrektora sportowego można jednak uzasadnić, patrząc na sytuację, w jakiej znajduje się Wisła. Bardzo długo, zbyt długo, także Pasieczny nie dostrzegał zagrożenia, że ten sezon może się zakończyć spadkiem. Już pal sześć, że wyśmiewał takie sugestie przed rozgrywkami, ale nawet zimą Wisła działała z myślą o przyszłości, a nie o tym, co tu i teraz. Podczas gdy w Krakowie pracowali nad budowaniem wiarygodności klubu na międzynarodowym rynku transferowym, w Niecieczy myśleli, jak można się jakimś cudem utrzymać w tej lidze. I w miesiąc odrobili do Wisły osiem punktów. Ruchy świadczące o próbach ratowania ligi wykonywane były w Krakowie głównie po starcie rundy wiosennej i to raczej nie pod wpływem dyrektora sportowego.
FATALNA STRUKTURA
Od jesieni było też już widać, że kadra Wisły ma fatalną strukturę. Pomijając już mocne oparcie zespołu na obcokrajowcach, nie było w szatni wystarczająco wielu zawodników o typie lidera, ekipa składała się z polskich młodzieżowców i nowych obcokrajowców, przez co kompletnie nie miała kręgosłupa. Dodatkowo wielu z obcokrajowców albo grało wcześniej mało w swoich klubach i wymagali odbudowy, albo byli przyzwyczajeni do zupełnie innego grania niż to, które czekało ich w Ekstraklasie.
Do tego dochodziły dziwne wybory na różnych pozycjach. Wisła ma dziś trzech typowych środkowych napastników, ale na gola piłkarza z tej pozycji czeka od pół roku. A z jednego z nich w obu rundach Wisła nie może na początku korzystać, bo znajduje się w zawieszeniu gdzieś między Chinami a Polską. Skrzydłowego na tu i teraz Wisła ściągnęła dopiero przed piątym wiosennym meczem, choć wiedziała od miesięcy, że w zimie straci jedynego skrzydłowego gotowego na tu i teraz.
KADRA Z FM-A
W meczu w Gdańsku Wisła goniła w drugiej połowie wynik w składzie: młodzieżowiec — młodzieżowiec, obcokrajowiec ściągnięty zimą, Frydrych, obcokrajowiec ściągnięty latem i tylko wypożyczony — debiutant, obcokrajowiec ściągnięty zimą — młodzieżowiec, obcokrajowiec ściągnięty zimą, debiutant – obcokrajowiec ściągnięty zimą. Taka drużyna praktycznie nie ma prawa funkcjonować. I tak poradziła sobie zadziwiająco dobrze. Przecież ośmiu z tych zawodników nawet nie pamięta, kto to był Peter Hyballa. U Artura Skowronka grał z nich tylko Michal Frydrych. A przecież Skowronek został zwolniony z Krakowa piętnaście miesięcy temu.
To szaleństwo, któremu nie tylko Pasieczny jest winny, ale którego Pasieczny nie dostrzegł, nie próbował zatrzymać, a momentami wręcz napędził. Wisła będzie próbować w realnym świecie utrzymać ligę kadrą zbudowaną jak w Football Managerze. Z mieszaniny potencjalnych wonderkidów z Hiszpanami i Holendrami na zakrętach karier ze szczyptą zablokowanych Słowaków, Czechów i graczy z Bałkanów. Jeśli Brzęczek zdoła z tego sklecić ekipę na utrzymanie, nikt już nigdy nie powinien negować jego trenerskiej klasy.
Dyrektorów sportowych nazywa się czasem strażnikami wizji. Sami dyrektorzy zwykle rozumieją przez to, że powinni mieć jakąś wizję, którą roztoczą i do której wszystkich przekonają. Być może czas zwrócić jednak uwagę na człon “strażnik”. Czyli ktoś, kto pilnuje, czy nie dzieje się nic złego. A w tym kontekście trudno Tomasza Pasiecznego bronić.
Komentarze 0