Chcieliśmy być życzliwi, ale nie da rady – „Amsterdam” to spore rozczarowanie (RECENZJA)

Zobacz również:Dlaczego Rosja nie zaatakuje Polski? (OTWARTY PODCAST)
amsterdam cover photo.jpg
fot. archiwum dystrybutora

33% pozytywnych ocen krytyków na rottentomatoes. Katastrofalny wynik w amerykańskim box office. Ale pół biedy, gdyby przynajmniej padło na dobry film, który z jakiegoś powodu nie siadł.

Tymczasem tu nie jest dobrze. Problem w tym, że nikt nie miał na Amsterdam dobrego pomysłu – ani reżyser David O. Russell, ani producenci.

Bo czy dość niejednoznaczna zapowiedź filmu jako opowieści o trójce przyjaciół, uwikłanych w jedną z najbardziej tajemniczych intryg w historii Stanów Zjednoczonych to coś, przy czym rzuca się wszystko i galopuje do kina? No nie. Ani nie wiadomo, co to za intryga, ani co to za ludzie, zresztą nawet trailer był zaskakująco nieciekawy. Jeśli w 2022 roku komuś jeszcze wydaje się, że wystarczy zebrać kwiat mocnych nazwisk Hollywood i wrzucić je na plakat, żeby osiągnąć sukces finansowy, to Amsterdam pokazał, że idą nowe czasy. Czasy, w których pozbawione znanych aktorów, za to przyciągające samym pomysłem Uśmiechnij się, tylko w Ameryce wykręca kilkunastokrotnie wyższy wynik od filmu Russella. Przy ponad cztery razy niższym budżecie.

Tu naprawdę zbyt mało wiemy na start, żeby można było zaciekawić się Amsterdamem z innego powodu niż nazwiska twórców. Że jest dwóch weteranów pierwszej wojny światowej i dawna sanitariuszka, którzy ponownie się spotykają, tym razem nie w Europie, a USA. Że ich drogi splata śmierć emerytowanego, wysoko postawionego wojskowego – niby staruszka, ale jakby się przyjrzeć, to jest coś w tym mocno podejrzanego. Niestety wiele więcej przed seansem nie można powiedzieć, chociaż intryga jest w Amsterdamie raczej czytelna. Pomijając już to, że mało kogo obchodzi.

Bo David O. Russell, twórca z doświadczeniem, nagrodami (znacie go z Poradnika pozytywnego myślenia, Fightera czy Złota pustyni) zwyczajnie poległ, i jako reżyser, i scenarzysta. Fabuła jest na tyle wątła, że Russell łata, ile może, używając dialogów; jest ich tu tak dużo, że wydaje się, jakby to postacie opowiadały nam film. Luźną inspiracją dla Amsterdamu były autentyczne wydarzenia z roku 1933, gdy – podobno – grupa amerykańskich przedsiębiorców miała zawiązać spisek, prowadzący do obalenia prezydenta Franklina Delano Roosevelta i obsadzenia urzędu kimś, kto sprawowałby bardziej autorytarne rządy, dokładnie takie, jakie wówczas w Europie wprowadzili Hitler i Mussolini. Ale Russell mniej skupia się na polityce, a bardziej na zabawie gatunkami, mieszając w filmie awanturniczą komedię, kryminał i kino szpiegowskie. Efekt jest taki, że skacze to w jeden, to w drugi gatunek, zaludnia ekran kolejnymi postaciami, które niewiele wnoszą poza tym, że są pretekstem do epizodycznego zaangażowania kolejnej znanej twarzy (swoją rolę ma tu nawet Taylor Swift, ale, nie spojlując, nie przyzwyczajajcie się do niej na długo).

„Amsterdam” wygląda jak tablica z pomysłami, przeszczepiona jeden do jednego na duży ekran, bez próby zbicia wszystkich luźnych konceptów w sensowną całość.

Może Russell liczył po prostu na efekt vintage? Jego film, do którego efektowne zdjęcia stworzył Emmanuel Lubezki, faktycznie momentami ogląda się jak kryminał noir z lat 40. Tylko znów – wielu było już takich, którzy uwierzyli, że klimat zrobi im film, po czym skończyli na tarczy; tylko w tym roku spotkało to Kennetha Branagha (nasza recenzja Śmierci na Nilu tutaj) i Guillermo Del Toro (a recenzja Zaułka koszmarów tutaj). W ostatnich latach udało się tylko Rianowi Johnsonowi, natomiast jego Na noże broniły się kapitalnym, misternie skonstruowanym scenariuszem, jednym z takich, gdzie wszystkich smaczków nie da się wychwycić na raz. W Amsterdamie da się. Jeśli oczywiście nie przyśniecie w połowie; rozwlekły snuj ciągnie się przez 2 godziny i 14 minut, z czego mniej więcej od połowy wiadomo, kto tu będzie czarnym charakterem. Szkoda, bo jak już pojawia się ciekawy wątek (jak choćby śmierć wojskowego), to David O. Russell od razu pakuje na ekran mnóstwo dygresji.

amsterdam.jpg
fot. archiwum dystrybutora

Jeśli już ktoś ratuje temat – to grający główną rolę Christian Bale. Russell zrobił jego kreację chirurga wplątanego w polityczną intrygę na tyle pojemną, że zmieściła zarówno ego, jak i wachlarz umiejętności Bale'a, wiarygodnego zarówno w roli krętacza, jak i autentycznie pogubionego życiowo człowieka. Margot Robbie pokazała już kilka razy, że w łotrzykowskich rolach radzi sobie dobrze, więc i tutaj wyszło bez wpadki, za to John David Washington musi mieć papiery na pół Hollywood, bo naprawdę trudno uwierzyć, że tak dukający, pozbawiony charyzmy aktor załapał się na plan najpierw do Spike'a Lee, potem Christophera Nolana, a teraz tu.

No niestety, praktycznie nic tu nie wyszło. Szkoda, bo pradawne przekleństwo obyś żył w ciekawych czasach mocno rezonowało w latach 30.; już tylko na poziomie amerykańskiej polityki działo się tak wiele, że gdyby David O. Russell trzymał się kurczowo samych faktów, zrobiłby z tego o niebo ciekawszy film niż Amsterdam. A tak stracił i on, i – zwłaszcza – producenci, i widzowie; chyba tylko Christian Bale może czuć się zadowolony, gaża zainkasowana, kolejna dobra rola w portfolio. Chyba jednak humor Bale'a nie był wart wpompowania 80 milionów dolarów w produkcję.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0