Stamford Bridge doprowadzone do punktu wrzenia. Mecz ważnych lekcji dla Chelsea i Spurs

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
Thomas Tuchel i Antonio Conte - Chelsea vs Tottenham
Fot. Robin Jones/Getty Images

Antonio Conte mówił przed wizytą na Stamford Bridge, że mecz z Chelsea pokaże, w jakim miejscu znajduje się Tottenham. Thomas Tuchel z kolei obserwował, jak wprowadzanie nowych nabytków wpłynie na jego zespół. Ostatecznie historią meczu będzie szarpanina pomiędzy tymi dwoma trenerami, jednak niedzielny hit i pierwsze w tym sezonie starcie ekip z Big Six przyniosło kilka innych ciekawych obserwacji.

Jednych okrzyknięto zwycięzcami letniego okna transferowego. Z drugich przez pewien czas szydzono, gdy kolejne cele uciekały sprzed nosa. Ostatecznie jednak Chelsea zaczęła przeprowadzać konkretne ruchy i gdy grzałka zakupowa lekko ostygła, coraz więcej było głosów, że różnice pomiędzy The Blues a Tottenhamem są przed tym sezonem niewielkie.

Łączą ich wspólne cele, bo w pierwszej kolejności oba kluby myślą o zagwarantowaniu sobie miejsca w TOP 4, a jedni są w pewnym sensie punktem odniesienia drugich. Z pewnością tak do sprawy mógł podejść Antonio Conte. W poprzednim sezonie jego drużynie udało się ostatecznie znaleźć na miejscu gwarantującym grę w Champions League, ale z perspektywy nastrojów, jakie panowały w obozie Spurs po meczach z Chelsea, to wydawało się niemal niemożliwe.

Tottenham grał przeciwko drużynie Thomasa Tuchela trzy razy w trakcie 17-dniowego okresu w styczniu. W obu spotkaniach półfinału Pucharu Ligi przegrał kolejno 0:2 i 0:1, a na dokładkę była jeszcze porażka 0:2 w lidze. Ta przegrana w Premier League wybiła wówczas Tottenham z uderzenia. Wcześniej zespół śrubował pod wodzą Conte serię dziewięciu meczów ligowych porażki, licząc od debiutu Włocha. Sześć z nich wygrał i mozolnie wygrzebywał się z okolic środka tabeli na miejsca premiujące grą w pucharach. Conte czuł jednak, że gdy doszło do starcia z dobrze zorganizowaną Chelsea Tuchela, coś w drużynie pękło. Sam też wyraźnie odczuł, gdzie jest miejsce Spurs w szeregu.

Nie wszystkim kibicom spodobało się wówczas określnie "middle team", jakiego użył do scharakteryzowania swojej ekipy. Conte nie jest mistrzem mowy angielskiej, więc trudno stwierdzić, czy miał na myśli po prostu ówczesny stan i miejsce w tabeli, czy w ten sposób szerzej diagnozował problemy Tottenhamu, nazywając go średniakiem. Szczególnie, że rozmiary trzech porażek nie do końca oddawały to, jak faktycznie jego zawodnicy spisali się na tle Chelsea. Zespół Tuchela miał wszystko pod kontrolą i Conte poniekąd zazdrościł tego, jak rozwinięty jest już projekt na Stamford Bridge.

– Chelsea jest od nas znacznie lepsza. Gdybyśmy mieli porównać obie drużyny... to nie ma czego porównywać. Mówimy o jednej drużynie, która jest gotowa, by zwyciężać i drugiej, średniej. Widać było tę różnicę – kręcił nosem Włoch.

W dalszej części sezonu jeszcze kilka razy uderzał w te tony. Stopniowo jednak poprawiał drużynę, tuż po tryptyku z The Blues sięgnął po ważnych w dalszej części rozgrywek Dejana Kulusevskiego i Rodrigo Bentancura, a latem ruszył po konkretne wzmocnienia. Awans do Ligi Mistrzów dał mu mocne argumenty w rozmowach z prezesem Danielem Levym i tak oto w klubie pojawili się Richarlison, Ivan Perisić, Yves Bissouma, Clement Lenglet i Djed Spence.

Powiedzieć, że Conte został sprowokowany przez Chelsea, byłoby pewnym nadużyciem, skoro o potrzebie przebudowy składu wypowiadał się wielokrotnie, ale tamte starcia poniekąd pokazały mu, według jakiego planu należy budować zespół. Ruchy Włocha sprawiły, że Spurs uznawano przez sezonem dość zgodnie za trzecią siłę za Manchesterem City oraz Liverpoolem. Wrażenie umocniło zwycięstwo 4:1 nad Southampton w pierwszej kolejce, ale Conte zachowywał spokój i mówił, że dopiero mecz na Stamford Bridge pokaże, gdzie jest jego drużyna.

Gdyby oceniać to na podstawie wyniku, trzeba by powiedzieć, że na równi z rywalem, ale remis 2:2 wyraźnie Tottenhamowi schlebia. Kibice Chelsea po tym meczu już chyba nigdy nie przestaną nazywać sędziego Anthony'ego Taylora per "Cunthony", bo rzutu rożnego, który przyniósł gościom wyrównanie nie powinno być po tym, jak Cristian Romero postanowił sprawdzić, czy włosy Marca Cucurelli rzeczywiście są tak sprężyste, na jakie wyglądają. Wcześniej kontrowersje towarzyszyły też wślizgowi Bentancura, który ostro odebrał piłkę Kaiowi Havertzowi, z czego zrodziła się akcja na 1:1.

To spowodowało, że mówić się bęzie o drugiej odsłonie pamiętnej "Battle at the Bridge" sprzed ponad sześciu lat. Conte i Tuchel przy obu tych sytuacjach wyskoczyli do siebie jak dwa koguciki, skończyło się to czerwonymi kartkami po ostatnim gwizdku, przez co żaden z nich nie usiądzie na ławce trenerskiej w kolejce trzeciej, jednak o tym rozpisywać się będą wszyscy. Zamiast tego, warto skupić się na wnioskach z boiska.

Zanim obaj trenerzy postanowili się ponapinać, przed meczem widać było, że dażą się szacunkiem. Tuchel wycofał do trzyosobowego bloku obronnego Reece'a Jamesa, tłumacząc to chęcią posiadania szybkiego stopera do rywalizacji z Sonem i Kulusevskim. Na prawym wahadle postawił więc na Rubena Loftusa-Cheeka, którego centymetry miały się przydać przy znacznie wyższych zawodnikach Spurs i zniwelować ich fizyczną przewagę. Conte tymczasem poinstruował swoich piłkarzy, by grali kompaktowo, nie pozwalając bardziej zwinnym graczom rywala na znalezienie wolnych przestrzeni.

Tottenham wyraźnie oddał Chelsea inicjatywę, zmuszając ją do gry bokami. To może być metoda na The Blues, bo Tuchel na razie konsekwentnie stawia z przodu na Havertza ze Sterlingiem, a żaden z nich nie tworzy zagrożenia po dośrodkowaniach. Niemiec zresztą spudłował w idealnej sytuacji po centrze Jamesa i wydaje się, że obawy o to, że Chelsea brakuje skutecznego napastnika. Takowego wyręczył Kalidou Koulibaly, który świetnie wykończył dośrodkowanie z rzutu rożnego, ale wymowne jest to, że jak do tej pory bramki dla londyńczyków zdobywali w tym sezonie stoper, wahadłowy (James strzelił drugiego gola) oraz Jorginho z rzutu karnego.

Niepokojące dla fanów Spurs mogło być z kolei to, jak bardzo słabo zagrała ich drużyna w pierwszej połowie. Rywale byli przy piłce przez 70% czasu, a do tego zagrażali ze stałych fragmentów, choć to goście mieli w tym aspekcie przewagę fizyczną. Kante, Koulibaly, James i Cucurella rozdawali karty na boisku, a ruchliwość Sterlinga i Mounta sprawiała Tottenhamowie dodatkowe problemy. Ekipa Conte była tłem. Wystarczy powiedzieć, że Harry Kane przez pierwsze 45 minut zaliczył jeden z kontakt z piłką bliżej niż 40 metrów od bramki Edouarda Mendy'ego.

W drugiej połowie przewaga Chelsea nieco zmalała, ale to wciąż jest remis, który smakuje dla drużyny Tuchela bardzo gorzko. Bardziej jak dwa stracone punkty niż jeden zyskany. Widać było, że choć okno transferowe może wydawać się chaotycznie w wykonaniu tego klubu, to ostatecznie takie nabytki jak Cucurella, Koulibaly i Sterling wnoszą odpowiednią jakość. Chelsea zawsze ma to do siebie, że znajdzie sposób, by wsadzić coś do gabloty albo przynajmniej skończyć w TOP 4 i gdy cały ten kurz opadnie, to znów może być podobna historia.

Tottenham tymczasem mógł nieco wrócić na ziemię po efektownym 4:1 nad Southampton sprzed tygodnia. Z drugiej strony, rozczarowujący sposób gry na Stamford Bridge może być dla Conte pretekstem, by wpuścić świeżą krew. Na razie włoski menedżer twierdził, że grać będą ci, którzy w poprzednim sezonie stanęli na wysokości zadania i wywalczyli miejsce w LM, ale w blokach już grzeją się Perisić, Bissouma czy Richarlison. Szczególnie ten ostatni wniósł trochę ożywienia do gry Spurs i daje Conte ciekawą alternatywę.

To, co należy oddać Spurs, to znakomite przygotowanie do sezonu. Widać wyraźnie, że drużyna nabrała charakteru trenera i na boisku nie odpuszcza żadnego starcia. Jest wybiegana i lepiej zorganizowana, co nie powinno dziwić, skoro Conte dostał cały okres przygotowawczy, czyli bodaj swój ulubiony czas w piłkarskim kalendarzu. Tottenham z jednej strony został zdominowany, ale nie dało się odczuć, że drży w posadach, a jeszcze w poprzednim sezonie nie było to regułą. To na pewno wymierna korzyść płynąca z pracy włosiego trenera.

Potwierdziło się jednak, że czasy mogą się zmieniać, ale pewne klątwy czy przesądy mają w sobie ziarno prawdy. Niezależnie od tego, jak dobrze na starcie sezonu wyglądali Spurs i jakie obawy towarzyszyły Chelsea, przyjazdy Tottenhamu na Stamford Bridge rzadko kończą się dla niego dobrze. Od 1990 roku obie drużyny spotykały się na tym obiekcie 33 razy. Tottenham wygrał tylko raz.

W niedzielę znów wrócił bez zwycięstwa, choć ten remis powinien traktować prawie jak triumf, szczególnie po golu w 96. minucie. I jeżeli coś nam ten mecz udowodnił, to tyle, że różnice pomiędzy klubami w walce o pierwszą czwórkę są jak na razie mało dostrzegalne. Doliczając do tego Arsenal, szykuje się doskonała rywalizacja londyńskich ekip.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Futbol angielski i amerykański wyznaczają mu rytm przez cały rok. Na co dzień komentator spotkań Premier League w Viaplay. Pasję do jajowatej piłki spełnia w podcaście NFL Po Godzinach.
Komentarze 0