Wreszcie film, w którym aktorzy nie grają, ale po prostu są: żywi, pełnokrwiści, z takimi emocjami, jakby oglądać dokument.
W rozmowie z Dwutygodnikiem reżyser Damian Kocur podkreślał, że tylko raz w życiu współpracował z zawodową aktorką. Resztę obsady jego wszystkich filmów – tak szeregu krótkich metraży, jak debiutanckiego, pełnometrażowego Chleb i sól – stanowią naturszczycy. Z jednej strony ciekawe, jak Kocur odnalazłby się na planie z aktorami. Z drugiej – niech kręci dalej te naturalne do szpiku kości fabuły; polskie kino za długo męczy się z odklejonymi projekcjami rzeczywistości, w których Warszawa na przemian udaje Nowy Jork i zatęchłą dziurę. O, to chyba jest najważniejsze, co powinniście wiedzieć o Chlebie i soli. Tu nikt nikogo i niczego nie udaje. Serio – nikt.
Długo męczyłem się nad recenzją. Piszę to w czwartek, 2 lutego, sześć dni po kinowej premierze debiutu Damiana Kocura. Jak na standardy współczesnego internetu, recenzja wleciałaby o tydzień za późno, już pomijając to, że większość krytyków widziała ten film na zeszłorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Ale coś mi się wydaje, że recenzowanie Chleba i soli, ubieranie opinii w konkretny format jest w tym przypadku bez sensu. Nie zrecenzujesz czyjegoś życia, a ten film to jest samo życie takich tysięcy Tymków i Jacków jak Polska długa i szeroka. Bo dochodzimy tu do takiego stopnia autentyczności.
Polski Spike Lee
To od czego zacząć? Może od początku i tej sceny, kiedy jeden brat, ten, który może i wyjechałby z rodzinnego miasteczka w wielki świat, ale tak wyszło, że jednak nie, czeka na pekaes, którym przyjedzie drugi. Potem idą przez pole, rozmawiają i coś już tu nie gra. Bo chłopaki mówią jak ludzie na ulicy, nie aktorzy z filmów. Tak szczerze to nawet nie idzie zrozumieć połowy z tego, o czym gadają. Potem grają na konsoli, znowu chodzą sobie po miasteczku, spotykają ziomków, idą na kebab. A później dzień za dniem to samo. Szlug, kebab, ustawka. Brzmi nieciekawie? Tak po prostu wygląda życie w małych miastach. I, co więcej, jest ciekawie, bo powietrze w okolicy robi się coraz gęstsze. Zapalnikiem jest bar z kebabem, prowadzony przez dwóch przybyszy z Bliskiego Wschodu. W ich stronę zaczynają lecieć zaczepne teksty, najpierw lekkie podśmiewanki, potem coraz mocniejsze.
No więc chociaż Chleb i sól to samo życie, Damian Kocur fantastycznie połączył dwie narracje. Jedną stricte dokumentalną, pokazującą zwykłą codzienność bohaterów. Nie dzieje się nic, a jednak dzieje się bardzo wiele, bo napięcie pomiędzy pracownikami kebabu a okoliczną bandą rośnie. I tu pojawia się Kocur – sprawny twórca fabularny. Podkreśla społeczny marazm, ale bez publicystyki. Nie szuka winnych. Słucha swoich bohaterów. A przy tym, niezauważalnie, coraz mocniej zaciska ich w szczęki wzajemnej nienawiści. Chociaż to nie thriller, na Chlebie i soli siedzi się jak na szpilkach. Dokładnie taki sam mechanizm wykorzystał Spike Lee w swoim najsłynniejszym społecznym dramacie Rób, co należy, i jeśli bez przesady porównujemy do niego jakąkolwiek krajową produkcję, to znaczy, że jesteśmy świadkami czegoś naprawdę dużego.
Zresztą to nie jest jedyny filmowy trop, jaki przychodzi tu do głowy. To skąpanie w stagnacji i środowiskowy wkurw pięknie pokazała już w latach 90. Nienawiść. Z kolei brutalną rzeczywistość, widzianą oczyma kogoś, kto jest stąd, ale nijak do niej nie pasuje, odmalowało słynne, brazylijskie Miasto Boga. Oczywiście – Strzelce Opolskie to nie favela ani paryskie blokowiska. Ale wszędzie tam mieszkają młodzi ludzie, którzy sięgają po przemoc nie dla idei, ale z jej braku.
Powrót na bloki
Słówko o głównych bohaterach, bo to też istotny element całości. Starszy, Tymek, uczy się w warszawskiej szkole muzycznej, ale przyjechał na wakacje do rodzinnego miasteczka, bo po co płacić za wynajem, jak się ma przerwę w nauce. Młodszy, Jacek, został u siebie. Świadomie? Chyba nie, bo nawet wizualnie nie pasuje do bandy lokalnych watażków, z którymi bracia bujają się po ulicach. A może właśnie świadomie, może poczuł, że nie każdy musi śnić sen o życiu w lepszym miejscu, skoro tu też jest szansa na pracę i dziewczynę. Tego reżyser nam nie powie. Za to Tymek, oj, to już jest panisko. Warszawa, za chwilę Duesseldorf, gdzie pojedzie na dwa lata nauki. Pianista. Elokwentny, już trochę z innej gliny niż reszta. Ale jak daje koncert w lokalnym ośrodku kultury, to potem pójdzie z resztą ferajny na piwko w eleganckiej koszuli, podczas gdy reszta to raczej ortalion i kołczany prawilności. Niby już nie nasz, ale jednak nasz. Pamięta o korzeniach, chociaż miastowy. Szacunek, że nie zapomniał o reszcie.
Pewnie i chciałby zapomnieć, bo czuje, że to już nie jest powietrze, którym może oddychać. Niesamowite są tu zwłaszcza dwie sceny, następujące jedna po drugiej: raz nieudane zbliżenie Tymka z nowopoznaną dziewczyną, a później moment, w którym naucza małego chłopca gry na pianinie. Tam chce ją oczarować, być inteligencikiem z miasta, ale wychodzi z niego gimnazjalny lęk przed dziewczyną. Odbija sobie podczas lekcji, gdzie dręczy dzieciaka jak zły wuefista. Wychodzi z niego mentalny dresik, chociaż wie, że taki nie jest. Jakoś samo wyszło. I film skręca w stronę opowieści o niedopasowaniu. Pytań o to, od kiedy z miejscem pochodzenia łączy nas już tylko kawałek wspólnej przeszłości. O tożsamość, wieczne wymyślanie się na nowo, warunkowane tym, co nas otacza. Tymek najboleśniej czuje to wtedy, kiedy kumple - dresiarze atakują Arabów, z którymi on sam chwilę wcześniej porozmawiał sobie po angielsku o tym, jakie mają w swoim kraju obyczaje. Teraz milczy, bo czuje, że tak wypada. W końcu to te wspólne korzenie.
Może Chleb i sól opowiada o tym rozdarciu tak dobrze, bo Damian Kocur sam jest takim chłopakiem? Miałem 20 lat, kiedy wyjechałem na studia do Krakowa. Byłem już jedną nogą w dużym mieście, ale ciągle wracałem na swoje bloki, bo tam się czułem lepiej. Powrót do domu był takim powrotem na stare śmieci, w których wiele rzeczy już mi brakowało, ale czułem się tam bezpiecznie. Bo znałem ten świat – mówi w rozmowie z Dwutygodnikiem. Do swojego filmu zaangażował chłopaków z okolicy, dobre mordki. Jest nawet Intruz, opolski raper, gwiazda Step Records. Niby gra, ale tak, że w ogóle tego nie czuć. Zresztą Jacek i Tymek to też w rzeczywistości Jacek i Tymek – bracia Biesowie z śląskiego Mikołowa. Kumple Damiana Kocura od dawna. Wszyscy są w tym razem.
Chleb i sól tej ziemi
Niesamowity jest ten film. Naprawdę – niesamowity. Tylu przed Kocurem połamało sobie zęby na próbach uchwycenia wspólnego mianownika młodego pokolenia Polaków. Tylu usiłowało wejść w tkankę małomiasteczkowego życia, żeby zrobić o nim jak najbardziej wiarygodny film. A chłop wziął kamerę i z bandą kompletnych amatorów wykręcił za malutkie pieniądze film, który uderza w głowę jak obuch. Zwłaszcza te syte mieszczuchy, które nie rozumieją, dlaczego ludzie z prowincji są tak inni, czemu głosują na kogo innego i interesują się czym innym. No to tu się państwo dowiecie, dlaczego.
Komentarze 0