Chłopiec w ortopedycznych butach, który został wielkim liderem. Anioł i demon w ciele Paolo Di Canio

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
di-canio-e1597325303401.jpg
fot. AMA/Corbis via Getty Images

To niewiarygodne, że nigdy nie zagrał w seniorskiej reprezentacji Włoch. Drzwi do najważniejszej drużyny w Italii były dla niego zamknięte, po części ze względu na niesamowitą konkurencję, po części przez jego trudny charakter. Choć karierę miał naprawdę piękną, wielki futbol wypluł go potem na margines. Przylgnęła do niego łatka faszysty, co w dużym stopniu sprawiło, że jego przygoda z poważną piłką zakończyła się na prowadzeniu Sunderlandu siedem lat temu.

Jego ciało pokrywają liczne tatuaże. Włoskie telewizje już wiedzą – jeśli chcesz zaprosić Paolo Di Canio jako eksperta, powiedz wcześniej, że w studio będzie zimno od klimatyzacji, a najlepiej po prostu każ mu założyć koszulę z długim rękawem. Inaczej skończy się jak przed czterema laty, gdy Sky Sports Italia musiała go zawiesić i jeszcze przepraszać widzów. Powód? Na pewno nie tatuaż „West Ham United”, ani też nie podobizna ojca. Portret Benito Mussoliniego, choć bez wątpienia budzi kontrowersje, widnieje na plecach, w studiu również go nie widać. Ale na ręku ma uwieczniony atramentem napis. DUX. Czyli lider, albo po prostu łaciński odpowiednik Il Duce, tak jak pseudonim Mussoliniego.

OJCZYZNA NIE WZYWA

Od dziecka miał wrażenie, że bije się z cieniem. Choć minęły dekady od kiedy zrzucił ortopedyczne buty, z powodu których śmiali się z niego rówieśnicy (często płacąc za to stratą zębów), parł do przodu jak taran. Gruby chłopiec zniknął jak smuga dalekiej przeszłości, ale Paolo wciąż musiał udowadniać, że nim nie jest.

Ojczyzna go nie ceniła. Gdy lata później dziennikarze spytali selekcjonera Italii, Giovanniego Trapattoniego, dlaczego nie powołuje bramkostrzelnego napastnika, który robi furorę w Anglii, ten parsknął tylko z zażenowaniem. – Musiałaby zapanować plaga dżumy, żebym go powołał – odpowiedział. Dla Di Canio te słowa były jak sztylet prosto w serce. Dlaczego na Półwyspie Apenińskim nie ceniono go aż tak bardzo, że nigdy nie będzie mu dane zadebiutować w seniorskiej reprezentacji? Przecież w Lazio grał na tyle dobrze, że zapracował na transfer do wielkiego Juventusu! Tam właśnie spotkał się z Trapattonim. Trafił jednak na czas gigantycznej konkurencji. Roberto Baggio, Salvatore Schillaci, Pierluigi Casiraghi, Fabrizio Ravanelli, Gianluca Vialli, Andreas Möller. Po kłótni z trenerem Di Canio musiał przenieść się do Neapolu, który dużo lepiej pasował do jego charakteru, mentalności, ale i tak Anglia czekała jako najważniejsza destynacja.

Na Wyspach Brytyjskich poczuł nić porozumienia podobną do tej, jaką nawiązał z fanami Lazio. Być może to fizyczna bliskość trybun, a może po prostu naturalny magnetyzm i miłość do piłki w tej samej skali, którą operował, sprawiły, że nadawali na podobnych rejestrach. Kibice West Hamu United wpadli w zachwyt, gdy po przywitaniu się z pracownikami klubu z Upton Park, Di Canio wypalił: – Chcę być szczery. Jeśli czegoś tutaj nie wygram, po prostu się zabiję.

di-canio-WHU-e1597325775434.jpg
fot. Graham Chadwick /Allsport

FASCYNACJA MUSSOLINIM

To Celtic Glasgow okazał się znakomitym chrztem bojowym przed Anglią. W Szkocji do swoich niesamowitych umiejętności piłkarskich dorzucił walkę na najwyższym poziomie. Został tam nawet Piłkarzem Sezonu. Nie unikał boiskowych bójek i nigdy nie milczał w klubowych korytarzach. Widział, że przerasta innych o klasę, chciał więcej zarabiać, a gdy władze Celticu się nie zgodziły, nie pojechał na zgrupowanie do Holandii. Kłopoty miały już zawsze pozostać jego specjalnością.

Fascynacja faszystowskim wodzem Benito Mussolinim nie przysparzała mu w wielu kręgach przyjaciół. Kiedy słuchałem przewodniczki na szczycie katedry Duomo w Mediolanie, powiedziała, że wielu Włochów ma problem z Duce, jak nazywano Mussoliniego. Jako przykład pokazała miejsce, w którym widać wyraźnie wyrzeźbioną twarz lidera faszystów sprzed lat. – Widzicie, nikomu to nie przeszkadza. Myślicie, że ludzie nie wiedzą o jej istnieniu? – pytała retorycznie.

– To co mnie fascynuje w Mussolinim, to fakt, iż – co akurat nas obu różni – potrafił wystąpić przeciwko swojej moralności, by osiągać cele – wyznał na początku XXI wieku Di Canio. Szkoda, że pomijał milczeniem, jakie to były cele. Gdy salutował przed fanami Lazio, gdzie wrócił w 2004 roku jako ukochany syn trybun, faszystowskim gestem pozdrawiał tłum, ku uciesze gawiedzi, polityk z centrolewicy, Enzo Foschi, nie mógł w to uwierzyć. – Przecież ten gest legitymizuje faszyzm, morderczą ideologię, tyranię, czapki z głów przed Di Canio-piłkarzem, ale Di Canio-faszysta to hańba – grzmiał Foschi.

Sam piłkarz, a potem menedżer Swindon Town i Sunderlandu, z którym współpracę zakończył w 2013 roku i tam urywa się jego trenerska historia, podkreślał, że „jest faszystą, nie rasistą”. Podkreślał też, że gest, tzw. „salut rzymski”, daje mu poczucie wspólnoty z jego ludźmi. A stosowanie go po golach w meczach przeciwko związanych z lewica Livorno czy Roma, dodawało pikanterii i satysfakcji.

Salut rzymski w 1919 roku pokazał Gabriele D’Annunzio, poeta, który wraz ze swoimi oddziałami świętował zdobycie Fiume. Za czasów Mussoliniego stał się on integralną częścią faszystowskiego reżimu. Di Canio igrał z ogniem, ale miał to gdzieś. Przecież kiedy był dzieckiem powiedziano mu, że nie ma szans zostać piłkarzem, a został, i to jakim! Nikt nie będzie mu mówił, co ma robić.

Uważał, że ten gest pokazuje zupełnie coś innego – jest orężem przeciwko systemowi, przeciwko mówieniu ludziom z Rzymu i innych włoskich miast, co mają robić, jak mają żyć. Inni szli za taką ideologią, przed stadionem sprzedawano nawet pamiątki, np. koszulki uwieczniające salut Di Canio. Młodzi ludzie patrzyli i chcieli być tacy jak on. Lewicowi politycy kurczyli się w parlamentarnych ławach z przerażenia.

Kiedy w autobiografii piłkarza pojawiły się zdania o etyce Mussoliniego, o niezrozumieniu, i to głębokim, jego ideologii, Italia zaczęła naprawdę czuć, że coś się odkleja w głowie Paolo. Gdy dodatkowo kraj obiegły obrazki z pogrzebu faszysty Paolo Signorellego, na którym Di Canio opłakiwał człowieka powiązanego z masakrą w Bolonii, gdzie zginęło 85 osób, skazanego za udział w tym akcie terroru, ludziom opadły szczęki.

JA NAWET NIE GŁOSUJĘ

Faszystowskie poglądy kosztowały Swindon Town utratę ważnego sponsora, a w Sunderlandzie stały się przedmiotem wielkich kontrowersji, wiceprezes klubu ze Stadium of Light, laburzysta David Miliband podał się nawet do dymisji, nie będąc w stanie pogodzić się, że zatrudniono kogoś takiego. Di Canio stracił ostatecznie posadę, ale nie za politykę, lecz słabe wyniki i konflikty z zawodnikami, których miażdżył krytyką. Za każdym razem, kiedy wracał temat faszyzmu, wzruszał ramionami. – Ja nawet nie głosuję, nie robiłem tego od kilkunastu lat, politycy myślą tylko o sobie i o robieniu kasy – pohukiwał.

Wszyscy zdecydowanie woleli, kiedy przemawiał czynami na boisku. Ta mowa, te obrazy, jakie pozostawały w głowie na długie lata, pozwalały na 90 minut zapomnieć o Di Canio rozprawiającym na tematy kontrowersyjne.

– Kiedy strzeliłem gola, który znokautował Manchester United to było jak seks z Madonną – cieszył się Di Canio, wspominając trafienie z finałowego meczu o Puchar Anglii z 2001 roku.

Jego bratnią duszą został Harry Redknapp, to on podał mu rękę, kiedy Di Canio był w trudnej sytuacji. Jeszcze jako zawodnik Sheffield Wednesday, gdzie zaczęła się jego przygoda z angielska piłka, napastnik popchnął sędziego, Paula Alcocka, ten upadł na ziemię i piłkarza zawieszono na 11 spotkań. Dostał też karę finansową, na tamte czasy dość wysoką – 11 tysięcy funtów. Kibice Sheffield Wednesday nie mogli odżałować takiego rozwoju wypadków, bo uwielbiali Di Canio, zresztą gdziekolwiek się pojawił, z miejsca zyskiwał przychylność trybun, miał ten wrodzony rodzaj charyzmy.

To właśnie Redknapp przyszedł mu z pomocą. Menedżer ten lubił mocne charaktery, ale przede wszystkim cenił sportową wartość Włocha. Przecież Di Canio w Sheffield był najlepszym snajperem, a cena – 1,5 miliona funtów jawiła się jako przecena za taki talent. Di Canio niewygodnie było w ramach angielskiej piłki z ninetiesów, schematycznej, opartej na fizycznej sile. Chciał być jednym z liderów zmiany, robił rzeczy, które wprawiały w osłupienie rywali, kibiców, a czasem i kolegów z drużyny. Imponował pewnością siebie, pozytywną bezczelnością, a przerwa spowodowana zawieszeniem dała mu jeszcze więcej paliwa, by udowodnić, że przede wszystkim jest świetnym zawodnikiem, a dopiero w dalszej kolejności awanturnikiem.

JAK BOBBY MOORE

Redknapp na jednej z pierwszych konferencji prasowych po tym transferze powiedział, że „Di Canio robi z piłką rzeczy, o jakich inni mogą tylko marzyć”. Włoski kogucik przeprosił za swoje haniebne zachowanie i skupił się na ciężkiej pracy. Z tego musiało wyjść show. – To lider i profesjonalista – zachwycał się Redknapp po krótkiej współpracy z piłkarzem. – W kwestii zdobywania szacunku jest jak Bobby Moore, choć nie sądzę, by wytrzymał szkołę picia Bobby’ego – żartował menedżer. Ale samo zestawienie z legendą Upton Park i reprezentacji Anglii, mistrzem świata z 1966 roku, dodało Di Canio skrzydeł. Potrzebował komplementów jak tlenu, na krytykę odpowiadał zaś wściekłością. I golami.

Po sezonie wszystko było jasne – został wybrany najlepszym piłkarzem WHU, strzelił cudownego, jednego z najpiękniejszych goli w historii Premier League przeciwko Wimbledonowi, a gdy liga wkroczyła w rok 2000, ponownie zadziwił świat: widząc, że Paul Gerrard, bramkarz Evertonu, leży na murawie, zatrzymał akcję i nie strzelił gola. Dostał za to owację na stojąco od Goodison Park, a FIFA nazwała to „gestem Di Canio”, wręczając mu nagrodę Fair Play.

Mieszał ludziom w głowach, bywał tym złym chłopcem z rzymskich uliczek, by za moment oczarować świat. Gdy Redknapp przestał być menedżerem Młotów, pokłócił się z Glennem Roederem, który w końcu musiał poddać się leczeniu guza mózgu, dopiero to zdecydowało o powrocie Di Canio do składu, oczywiście spektakularnym, bo od razu zdobył zwycięską bramkę w starciu z Chelsea. Tamten gol dał West Hamowi nadzieję na utrzymanie w Premier League, jednak ostatecznie zaprzepaszczoną remisem z Birmingham, po dramatycznym spotkaniu, w którym Di Canio doprowadził do wyrównania w 89. minucie. Może gdyby doszedł z Roederem wcześniej do porozumienia...

TELEFON OD FERGUSONA

Jako mały chłopiec, który dorastał w rzymskiej dzielnicy Quarticciolo, Di Canio nie wyglądał na przyszłego atletę, mającego strzelić ponad sto goli w ligach włoskiej, szkockiej i angielskiej. Opijał się colą i obżerał słodyczami, ale nie to było najgorsze. Miejsce, które go wychowało kibicuje Romie, to jedyny słuszny wybór na tych ulicach, tymczasem Paolo trafił do znienawidzonego Lazio. Dlaczego? – Moi trzej bracia kibicowali Romie, musiałem być przeciwko nim – wyznał niedawno angielskiej stacji SkySports. W tym samym wywiadzie rzucił: – W każdym człowieku jest anioł i demon.

Nie dodał, bo nie musiał, że ta druga postać częściej przejmowała stery w jego szalonym życiu. Jak w sytuacji z Alckockiem. – Straciłem głowę, musiałem to zrobić – przyznawał po latach ze wstydem. Minister Sportu w brytyjskim rządzie, Tony Banks, nazwał go po tamtym incydencie barbarzyńcą. Wrócił wtedy do Włoch, by ochłonąć, bardzo chciał grać ponownie w Anglii, a czuł, że po wyroku, jaki wydała na niego prasa, nie będzie to możliwe. Z Sheffield nikt nie zadzwonił przez dwa tygodnie. Di Canio, który w dalszych latach swojego życia zakocha się w filozofii samurajskiej, zrozumiał, że drogę, jaką wybrał, musi przejść sam. Niekiedy nie możesz po prostu liczyć na innych. O ile wojownicy z Japonii hołdowali zasadzie wierności swojemu panu, Włoch słuchał siebie, zawsze. Ale – tak jak Samurajowie – nie uznawał poddania się w walce i nie odczuwał lęku. Ścieżki zaprowadziły go z powrotem do Anglii, gdzie mógł spotkać się z Alcockiem i porozmawiać kulturalnie zapominając o boiskowym duszeniu. Zależało mu na tym comebacku, bo wiedział, że może odkupić winy i pokazać się z lepszej strony.

Warto było wrócić chociaż po to, by w pewien zimowy wieczór odebrać telefon od Alexa Fergusona. – Powiedziałem 1000 razy „dziękuję” – wspominał. Szkot proponował przenosiny na Old Trafford, tam Di Canio mógł zostać kultową postacią na miarę Erica Cantony. Nie był jednak w stanie zostawić rodziny, jaką był dla niego West Ham, choć stracił m.in. szansę na wygranie Ligi Mistrzów z klubem z Manchesterem United. – Bardzo szanuję takich ludzi – powiedział mu Ferguson na pożegnanie.

Di Canio chce, żeby ludzie zapamiętali go jako tego człowieka od fair play w meczu z Evertonem, bo to jest jego prawdziwe oblicze. Może nie jako anioła, ale chociaż nie jako demona. Oczywiście wie, że to drugie oblicze nie zniknie. Jak twarz Mussoliniego w gęstwinie rzeźb na Duomo.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.