W czwartki Czesław Michniewicz urasta do miana polskiego Jose Mourinho i trenera międzynarodowej klasy, natomiast w niedzielę wysłuchuje, czy w ogóle powinien utrzymać stanowisko i spróbować odwrócić sytuację warszawskiej drużyny. 72 godziny różnicy regularnie przenoszą go w inny wymiar. Nieumiejętność gry na kilku frontach jest złożonym, narodowym problemem polskiej piłki, który pomaga nam przeanalizować Dariusz Żuraw. Odpowiedzialność często spoczywa wyłącznie na trenerach, podczas gdy to problem całej organizacji i braku doświadczenia. Zastanawiamy się, co zrobić, aby polskie kluby nie bywały zaskoczone obecnością w pucharach i aby trener nie stawał się niewolnikiem własnego sukcesu.
Trudno nie zwariować, śledząc tegoroczne rezultaty mistrza Polski. W pucharach jest liderem grupy Ligi Europy bez straty bramki, a jego bilans to 7 wygranych, 2 remisy i jedyna porażka z Dinamo Zagrzeb. W ekstraklasie natomiast mówimy o aż 5 porażkach w 8 spotkaniach, co w efekcie daje 15. miejsce tuż nad strefą spadkową i jeden z najgorszych startów w całej historii klubu. Komu terminarz przynosi Legię tuż po pucharowej rywalizacji, ten zaciera ręce, tak jak zrobiła to Lechia w Gdańsku, punktując rywala 3:1. Analogia do zeszłorocznego Lecha Poznań jest więcej niż prawdziwa. Tak jak drużynę Dariusza Żurawia dopadł pucharowy wirus, tak samo Legia nie radzi sobie z nim jako cała organizacja.
NA ZACHODZIE SOBIE PORADZILI?
Aby odnaleźć właściwy kontekst, warto wychylić głowę poza granice kraju i spojrzeć szerzej. W fazie grupowej Ligi Europy występują 32 kluby (od tego sezonu liczba została zredukowana z 48), a na początku października tylko 5 z nich znajduje się w dolnej połowie tabeli krajowych rozgrywek. Nie najlepszy start dopadł Leicester w Premier League oraz Eintracht Frankfurt w Bundeslidze, bo obie ekipy zajmują 13. pozycję w tabeli. To jednak nie przeszkadzało tym drugim, aby w weekend ograć rozpędzony Bayern Monachium (2:1). Z pucharowym wirusem zmagają się również duńskie Brondby (8. miejsce na 12 klubów), austriacki Rapid Wiedeń (8. miejsce na 12 klubów) oraz właśnie warszawska Legia (15. miejsce na 18 klubów). Z tego poziomu pucharowiczów nikt nie wystartował w kraju tak źle jak piłkarze Czesława Michniewicza. Skoro jednak w zeszłym sezonie Lech Poznań, również uczestnik Ligi Europy, skończył ligę na 11. miejscu, mocno poniżej Warty Poznań, to warto zastanowić się nad tym problemem szerzej.
O zjawisko zapytaliśmy Dariusza Żurawia, którego gra na kilku frontach kosztowała posadę w Lechu Poznań. „Myślę, że wiele sprowadza się do doświadczenia. Wykrzesanie motywacji na słabszych rywali to domena doświadczonych piłkarzy. Często słyszy się, że w Niemczech albo Anglii mogą grać na kilku frontach. Oczywiście, ale jeśli mówimy o klubach regularnie grających w pucharach. Jeśli ktoś wejdzie do nich od święta, tak jak my, później często miewa spore problemy. To efekt tego, że w słabszych klubach nie ma piłkarzy grających rok w rok w Europie. Mierzą się z nową sytuacją, gdy mentalnie muszą być gotowi na rywalizację w jeden dzień z topowym europejskim zespołem, a w drugi z teoretycznie słabszym rywalem” – tłumaczy nam menedżer Zagłębia Lubin.
Wystarczy przypomnieć sytuację hiszpańskiego Espanyolu, który w sezonie 2018/19 rzutem na taśmę w ostatniej kolejce załapał się do europejskich pucharów. Katalończycy następny sezon rozpoczynali bardzo wcześnie, do czego zupełnie nie byli przyzwyczajeni. Przebijali się przez kolejne fazy eliminacji, dotarli do 1/16 finału LE, ale przypłacili to spadkiem z LaLiga jako wiosenny pucharowicz. Mieli na tyle silną i wartościową kadrę, że bez problemu wrócili po roku do elity i są w stanie pokonać Real Madryt (2:1) jak w zeszły weekend, lecz niespodziewany awans do pucharów był jednym z głównych powodów, który ich pogrążył.
„Jeśli ktoś gra regularnie w pucharach, to wie jak sobie z tym radzić. Jeśli ktoś pojawia się tam raz na pięć lat, to niezupełnie. Jest mu wtedy zdecydowaniej trudniej. Z naszej perspektywy mecze w Lidze Europy działają na wyobraźnię, ale są pewnym dodatkiem, bo w naszych realiach już w fazie grupowej możemy jedynie coś zyskać. Natomiast fundamentem jest gra o mistrzostwo, takie zespoły jak Lech czy Legia powinny z obowiązku mieć taki cel, ale jak widać trudno to dźwignąć” – dodaje Dariusz Żuraw, który w grupie z Benficą, Rangersami i Standardem Liege wywalczył 3 punkty.
GDZIE SZUKAĆ WINNYCH?
Nie ma sensu rozpatrywać dzisiejszych problemów Legii jako niefrasobliwości jednego klubu, bo problem dotyczy całego środowiska. Z bliźniczymi kłopotami przecież jeszcze przed chwilą mierzył się Lech Poznań. Gdyby Raków Częstochowa ostatecznie przeszedł belgijski Gent, wielce prawdopodobne, że dzisiaj Marek Papszun słuchałby identycznych zarzutów jak Czesław Michniewicz. Przede wszystkim nie ma znacznie szerszej kadry, a jego piłkarze również nie przywykli do gry w Europe co sezon.
„Problem jest złożony. Pierwszy czynnik to szerokość i jakość kadry. Patrząc na dzisiejszą Legię, ma szeroką kadrę. Pytanie, czy była zbudowana w odpowiednim czasie, bo odnoszę wrażenie, że polskie kluby chcą grać w Europie, ale niewiele robią, aby być do tego przygotowane. Fundamentem jest dobra, wyrównana, szeroka kadra i rywalizacja na każdej pozycji. To na przykład ma dzisiejszy Lech, który akurat nie gra w pucharach” – opowiada Dariusz Żuraw.
Bez wątpienia dla skupienia się na lidze brak pucharów jest błogosławieństwem. Kiedy główny konkurent próbuje godzić kilka frontów, łatwo budować przewagę. Stąd zdecydowany odjazd Legii Czesława Michniewicza, gdy Lech był pogrążony w mieszance nastrojów, stąd też aktualna pozycja lidera Kolejorza, gdy ten sam koszmar przeżywają w Warszawie. Na papierze dyrektor sportowy Radosław Kucharski zadbał o 2 piłkarzy na każdą pozycję, lecz to również były ruch last-minute. Przez całe eliminacje, kiedy ważyło się wejście Legii do jednego z trzech pucharów, trener Michniewicz toczył bój o stan kadry mistrza Polski. Lirim Kastrati dołączył do ekipy na początku września, po czym od razu poleciał na zgrupowanie kadry Kosowa. Igor Charatin to również transfer ostatnich chwil okna, a Jurgen Celhaka został kupiony 28 sierpnia, lecz natychmiast czekały go obowiązki reprezentacyjne. Trener w takich warunkach niemal nie ma czasu, aby poznać piłkarzy w treningu.
„Druga kwestia, po tym co ja sam przechodziłem, to przygotowanie mentalne oraz fizyczne. O ile można sobie poradzić z rytmem 4 dni przerwy, tak mecz w czwartek i kolejny w niedzielę są naprawdę trudne do przeskoczenia. Masz między meczami 2 dni, czyli na regenerację i wyjazd. Brak doświadczenia polskich klubów, trenerów i piłkarzy powoduje, że nie radzimy sobie z tym. Brak ogrania samych zawodników nie jest tu bez znaczenia. Występujemy tam tak rzadko, że organizmy piłkarzy nie są przygotowane fizycznie i emocjonalnie, aby udźwignąć taki ciężar” – dodaje Żuraw.
Dla samego Czesława Michniewicza to nowe doświadczenie, bo jeszcze nigdy nie prowadził drużyny na etapie grupy europejskich pucharów. Sam poznaje wyzwania tej rzeczywistości, podobnie jak jego zawodnicy. Ponad 50 meczów w pucharach mają jedynie Artur Jędrzejczyk, Mahir Emreli oraz Artur Boruc. Smak rywalizacji w grupie poznali jeszcze Igor Charatin, Filip Mladenović, Andre Martins, Mattias Johansson, Josue, Tomas Pekhart oraz Lirim Kastrati. Nie wszyscy jednak przywykli do takich skoków emocjonalnych, aby co trzy dni grać ze Spartakiem i Górnikiem Łęczna albo Leicester i Lechią Gdańsk.
72 GODZINY NA PEŁNĄ REGENERACJĘ
Występ legionistów z Lechią (1:3) był bardzo wstydliwy, zapewne jeden z najgorszych w całej kadencji Czesława Michniewicza. W lidze to jego trzecia wyjazdowa porażka, bo zaślepienie pucharami wykorzystały również Śląsk (0:1) oraz Wisła Kraków (0:1). „W sobotę, przyjeżdżając do Gdańska, mieliśmy pierwszy wspólny trening po meczu z Leicester. Mówiłem zawodnikom, że nie wygląda to dobrze, bo widać jeszcze ciężkie nogi. Stąd troszeczkę zmieniliśmy trening, ale wiedziałem też, że musimy dokonać korekt w składzie. Po zajęciach było widać, że czasu na regenerację było bardzo niewiele. To nie mój wymysł, tylko fizjologia mówi, że na pełną regenerację potrzeba minimum 72 godziny - tego nam zabrakło. Stąd zmiany. Liczyłem, że po przerwie, gdy wejdą zawodnicy mający w nogach Leicester, ożywią grę i uda nam się strzelać gole. Tak się nie stało” – tłumaczył się po ostatniej kolejce Michniewicz.
Oprócz samego zmęczenia, niewątpliwie jest to też zupełnie inny ładunek emocjonalny dla piłkarzy. Część z nich całą karierę czeka na taką rywalizację jak z Leicester. Po czymś takim trudno przestawić się na spotkanie z Lechią, dla której akurat ten mecz będzie specjalnym. Przecież to ten sam zestaw defensywy – Miszta, Nawrocki, Jędrzejczyk, Wieteska, Mladenović czy Slisz – zatrzymali Patsona Dakę i spółkę, ale nie dali już rady z Maciejem Gajosem i Łukaszem Zwolińskim.
„To normalne, że mobilizacja na Legię jest specjalna. Tak jak dla Legii takim wyczekiwanym momentem są mecze w pucharach, tak dla zespołów z ekstraklasy to będą spotkania z Legią, która jako jedyna reprezentuje nas w Europie. Każdy wie, ile te mecze ich kosztują, każdy też chce wyglądać jak równy z równym z przeciwnikiem ogrywającym Leicester czy Spartak. Jak widać to podejście na razie zdaje egzamin. Byłoby dużo trudniej rywalizować z Lechem czy Legią, gdyby grały tylko raz w tygodniu. A tak można wykorzystać, że rodzynek w lidze ma trudniej i spróbować go ograć” – analizuje menedżer Zagłębia Lubin.
NARRACJA TYLKO UTRUDNIA PRACĘ
Czesław Michniewicz żyje w rzeczywistości, w której w czwartek jest uznawany najlepszym polskim menedżerem, zatrzymującym znacznie lepszych rywali, a trzy dni później przeglądając internet, natrafia na dyskusję, czy nadal powinien być trenerem warszawskiej Legii. W zasadzie co kolejkę wracają absurdalne dyskusje, czy szefowie nie powinni zareagować przy tak niekorzystnych rezultatach. Dariusz Żuraw przeżywał to samo i nie zdołał wyprowadzić drużyny z kryzysu. To pułapka polskich trenerów, którzy awansowali do europejskich pucharów.
W futbolu zawsze wiele daje perspektywa. Jeśli cofniemy się rok równo rok wcześniej, na początku października Legia przegrywała z Karabachem Agdam 0:3 na samym początku pracy Michniewicza. Nastroje wtedy były okropne. Rok później ten sam menedżer ograł klub z Premier League. A jeśli weźmiemy pod uwagę XXI wiek, Legia nie wygrała meczu pucharowego z nikim z lig top5 (biorąc pod uwagę ten powszechny zwrot razem z Ligue1). Ostatnimi większymi sukcesami było pokonanie Sportingu (1:0) czy remis z Ajaksem (0:0) dość dawno temu.
O Michniewiczu bardziej powinno świadczyć to, jak jego drużyna wygląda na tle Leicester, Spartaka, Dinama Zagrzeb czy Slavii, niż jak punktuje w zakrzywionej ligowej rzeczywistości. Miarą jego warsztatu i umiejętności trenerskich są osiągnięcia w Europie, a nie rezultaty w ekstraklasie. Świadczą one jedynie o tym, że Michniewicz jest świetnym trenerem skracającym dystans do lepszych rywali, ale nie potrafiającym jeszcze godzić tego na dłuższym dystansie z ligą. Nie bez znaczenia jest tu również czas zbudowania kadry, liczba przemian w składzie czy brak możliwości regularnego treningu. Gdy jesteś zmuszony do gry co trzy dni, w zasadzie nie masz czasu na konkretniejsze, poważniejsze zajęcia. Zawsze priorytetem jest regeneracja i dochodzenie do siebie. Stąd rzadko kiedy trener może sobie pozwolić na takie prawdziwe, intensywniejsze, rozwijające sesje treningowe. A patrząc na skład personalny i sam styl gry, Legia musiała ewoluować względem tej, która wywalczyła tytuł.
Temat zwolnienia Michniewicza jest absurdalny z wielu powodów. Przede wszystkim pokazuje charakterystyczną dla polskiej piłki krótką pamięć, bo przecież jako pierwszy menedżer Legii od pięciu lat wprowadził ją do fazy grupowej. I to głównie swoim sprytem oraz podejściem taktycznym. Dziś jego strata do prowadzącego Lecha wynosi 12 punktów, lecz przy dwóch zaległych spotkaniach. To jeszcze nie oznacza, że Legię można skreślać z mistrzowskiego wyścigu, lecz wkrótce sytuacja może być napięta. Zakładając wygranie zaległych meczów oraz nadchodzącej bezpośredniej rywalizacji z poznaniakami, to mogą być jedynie 3 punkty różnicy. Oczywiście to założenie bardzo odważne, biorąc pod uwagę ligowy poziom mistrzów Polski. Niemniej nadal Czesław Michniewicz ma sytuację we własnych rękach i odbieranie mu prawa do odwrócenia jej już teraz jest mocno przesadzone.
Praca w takich warunkach również nie należy do najłatwiejszych, gdy brakuje ci solidnego fundamentu i wsparcia z góry. W normalnych okolicznościach jeśli prezes ma całkowite zaufanie do swojego trenera, powinien ukrócić jakiekolwiek dyskusje w przestrzeni publicznej na temat jego zmiany. Nawet jeśli są one jedynie wybrykiem kibicowskiej wyobraźni, lepiej zapobiegać, niż leczyć. A tak to wątpliwości wokół trenera tylko narastają. Trener Michniewicz musi mieć grubą skórę, skoro przed jego życiowym meczem z Leicester tak wiele mówi się o zaproszonym kurtuazyjnie Stanisławie Czerczesowie, a rosyjski trener dostaje regularne pytania o jego potencjalną pracę w Legii. Nawet jeśli panowie mają dobre relacje i traktują to jak medialne aberracje, w budowaniu spokoju w głowie to nie pomaga. Tak samo podnoszone co kolejkę dyskusje, czy to już moment, aby zmieniać trenera. To byłoby nic innego jak wciśnięcie guzika „reset” we wszystkim, co w ostatnim roku zbudowała warszawska drużyna i zaczęcie zupełnie od początku.
Trener w takim natłoku spotkań trafia na bardzo trudne dylematy personalne. Połowa jest przemęczona, połowa gra z niedoleczonymi urazami, niektórzy są myślami gdzie indziej, kolejni dają znaki zapytania samym poziomem sportowym. Pytamy Dariusza Żurawia, czy on sam zmieniłby coś znaczącego w zeszłorocznej kampanii w pucharach. „Pewnie pije pan do decyzji o składzie z Benficą. To są momenty, gdy trener musi posłuchać wszystkich: lekarzy, fizjoterapeutów i zastanowić się, jak wygląda stan niektórych piłkarzy. My byliśmy już na granicy. Mogło nas to wiele kosztować. Zresztą tak czy tak kosztowało, bo jak życie pokazało, wielu czołowych graczy zmagało się później z urazami na wiosnę, co też było efektem jesieni. To odcisnęło duże piętno. Byliśmy w takiej sytuacji, że kadra nie była szeroka i radziliśmy sobie z tym, co mieliśmy. Jeśli na coś dzisiaj zwróciłbym uwagę, to również na przygotowanie fizyczne i możliwość mocniejszej pracy w okresie przygotowawczym” – tłumaczył trener Zagłębia.
NIE WPADNIJMY W BŁĘDNE KOŁO
Czesław Michniewicz osiąga znacznie lepsze rezultaty w Europie, niż Dariusz Żuraw, bo realnie może myśleć o grze w pucharach na wiosnę. To już powinno zagwarantować mu większy spokój w aktualnej pracy. Obaj jednak zmagali się z identycznymi wyzwaniami, identycznymi zarzutami oraz czuli się przytłoczeni rywalizacją na kilku frontach. Z jednej strony zbierasz pochwały za mecze z Benficą oraz Leicester, z drugiej nie jesteś w stanie utrzymać tego poziomu w ligowej rzeczywistości. Wygląda na to, że to będzie problem każdej polskiej drużyny, a nie tylko Michniewicza czy Żurawia. Legia wróciła do fazy grupowej w Europie po pięciu latach, Lech podobnie dopiero po pięciu latach znów przyjął zaproszenie na salony.
„Wiele zarzutów kieruje się pod adresem trenerów i sztabu. Ja też nie miałem takiego doświadczenia jako piłkarz w grze na kilku frontach, ale pracowałem z tyloma trenerami obeznanymi w tym temacie, że nie powinno być z tym problemu. Natomiast myślę, że tu chodzi o całokształt naszych klubów, organizacji i zaplecza finansowego. O zbudowanie na tyle jakościowej kadry, aby sobie z tym poradzić. Ale odpowiednio wcześnie, bo nawet jeśli zostanie uzupełniona w momencie startu fazy grupowej, to trudno jest to poukładać. Piłkarze przychodzą na różnym etapie przygotowań, potrzebują czasu, adaptacji do treningu, taktyki preferowanej przez trenera. Grasz co 3-4 dni, więc tego czasu na trening nawet nie ma. My musimy chcieć grać w europejskich pucharach bez względu na wszystko i szykować się na to wcześniej, a nie zderzać się z tym, co przyniesie rzeczywistość w eliminacjach. Po pierwsze, procentować będą doświadczenie i próby regularnych występów. Po drugie, musimy aspirować do posiadania szerokich kadr już na starcie sezonu, wtedy wszystkim trenerom będzie łatwiej” – uważa Dariusz Żuraw.
Zaraz wrócą identyczne dyskusje, jak w przypadku klubu z Bułgarskiej. Kto jest najbardziej winny tej sytuacji: zarządzający Dariusz Mioduski, budujący kadrę Radosław Kucharski czy przygotowujący piłkarzy do meczów Czesław Michniewicz. Każdemu można coś zarzucić, ale też każdy będzie miał na swoją obronę perspektywę własnego stanowiska i ograniczonych możliwości. Z dwóch ostatnich sezonów polskiej piłki płyną identyczne wnioski: jako całe organizacje nie jesteśmy właściwie przygotowani do pucharów, częściej przyjmujemy je jako zaskakujący rezultat, niż planowany realnie cel, co jest też wynikiem lat rozczarowujących europorażek.
Nie można jednak dopuścić do sytuacji, gdy trener będzie ponosił przykre konsekwencje za osiągnięcie sukcesu. A jak na razie tak to wygląda – skoro ktoś wybił się ponad średnią i próbuje łączyć grę na kilku frontach, to obrywa za nieumiejętność godzenia trzech rozgrywek. A wina nie leży wyłącznie po stronie menedżera, tylko całego klubu i samego przygotowania na puchary. Dopóki na europejskich salonach nie staniemy się stałymi bywalcami, problem trzech frontów będzie wracał tak jak w przypadku Lecha i Legii. To nie jest choroba Michniewicza czy Żurawia, tylko całego polskiego ekosystemu, który w ostatnich dwóch sezonach próbuje się ponownie pogodzić z europejskimi pucharami. Nawet jeśli całują zwolnieniami i pracą w znacznie trudniejszych warunkach.