Podczas zeszłorocznej wideorozmowy z dziennikarzami newonce Charlie LeDuff w odpowiedzi na jedno z pytań zaczął... udawać masturbację przed kamerą. My w szoku, ale jednak nie do końca. Po prostu takie wyczyny dość dobrze oddają styl bycia tego nagrodzonego Pulitzerem dziennikarza, nazywanego współczesnym sumieniem Ameryki.
Dlaczego sumieniem? Bo LeDuff chce rozmawiać z tymi, którymi media w ogóle się nie interesują. Zajmuję się opowiadaniem o ludziach XXI wieku. Często jestem zdezorientowany tym, co dzieje się dookoła nas, jak my wszyscy. Dlatego chcę zostawić po sobie jakiś ślad - tłumaczył w 2008 roku, chwilę po tym, jak przeniósł się z Los Angeles do będącego na moment przed bankructwem Detroit. Czuł, że to tam, a nie w bogatej Kalifornii, zobaczy, jak naprawdę wygląda Ameryka początku XXI wieku.
Działa na pograniczu dziennikarstwa wcieleniowego i multidyscyplinarności. To nie jest pismak, który świat zna tylko z internetu. Kiedy pisał US Guys, książkę o codziennym życiu nisko opłacanych pracowników, zatrudnił się w rzeźni w Karolinie Północnej. Już w Detroit łączył pracę dziennikarza z prowadzeniem foodtrucka, nie ukrywając przy tym, że chodziło także o kwestie finansowe i ubezpieczenie. Człowiek z najbardziej prestiżową dziennikarską nagrodą, który podaje hot-dogi? Witajcie w Ameryce. I o takich absurdach pisze LeDuff.
Zaczęło się od zamarzniętego człowieka
Chociaż zanim trafił do mediów, imał się wielu prac - trochę trudno w to uwierzyć, ale był m.in. piekarzem w Danii. Zresztą z tymi mediami wyszło tak, jak opisał to w swojej książce Detroit. Sekcja zwłok Ameryki: Przez lata tułałem się po świecie - po Azji, Europie i Dzikim Zachodzie Arktyki - pracując jako pomocnik w fabryce konserw, stolarz czy rybak włóczęga na dryfterze. W końcu zająłem się pracą najbardziej naturalną dla kogoś, kto pozbawiony jest jakichkolwiek prawdziwych talentów. Dziennikarstwem. Inna sprawa, że Charlie LeDuff ma tendencje do podobnie ironicznej kokieterii. I w ogóle do ironicznego wypowiadania się. Mówi ostro, ale kwieciście. Bez ogródek, bez gryzienia się w język. Podczas wywiadów uwielbia kontrować rozmawiających z nim dziennikarzy tak, że w pewnym momencie czytelnik sam nie wie, kto tu z kim prowadzi rozmowę. Ale nie robi tego ze złośliwości - prywatnie to bardzo miły facet. Po prostu taki ma styl. Żywe srebro, sam zrobi wam ten wywiad - usłyszeliśmy od innych dziennikarzy przed zeszłoroczną rozmową z LeDuffem, którą możecie przeczytać tutaj.
Od początku kariery zajmował się ludźmi biednymi, wykluczonymi, wyplutymi przez mit american dream. Tymi, którzy przestali już wierzyć politykom, bo i tak, ktokolwiek będzie u władzy, nie zmieni ich życia. Punktem wyjścia Detroit. Sekcji zwłok Ameryki było znalezienie martwego, zamarzniętego człowieka w szybie windy opuszczonego budynku. Hipsterzy, znajomi mojego brata, zrobili sobie lodowisko i pykali tam w hokeja. Mój brat do mnie zadzwonił, mówiąc, że znaleźli w szybie windy gościa całego zatopionego w bryle lodu, wystają tylko nogi. Pojechałem, rzeczywiście. A wyobraź sobie, że ci, kurwa, hipsterzy zrobili sobie zdjęcia i poszli zeżreć lunch. To był kryzys. Kryzys człowieczeństwa. Bo jak uderza kryzys gospodarczy, to prędzej czy później będziesz miał z tego kryzys człowieczeństwa. Jak ja go zobaczyłem, to pierwsze, co chciałem zrobić, to wyciągnąć go z tego lodu, żeby zorganizować mu godny pochówek - mówił w rozmowie z Krytyką Polityczną. Ten kryzys człowieczeństwa był tylko pretekstem do opowiedzenia prywatnej historii o Detroit - niegdyś fabrycznym potentacie, a później pierwszym amerykańskim mieście, które oficjalnie zbankrutowało, bo tak docisnął je kryzys z 2008 roku. LeDuff odmalował je w upiornie ponurych barwach. To miejsce, w którym na przyjazd karetki czekasz pół godziny, a i tak dobrze, jeśli w ogóle jakaś się pofatyguje. Możesz tam zginąć, bo komuś spodobają się twoje buty. Albo ktoś inny podpali ci dom. Z nudów. Kryzys człowieczeństwa. Policjantów i tak nie ma tam zbyt wielu, bo kto tylko może, ucieka z tego miasta. A wskaźnik zabójstw jest od lat jednym z najwyższych w USA. Mieszkańcy, jeśli chcecie czuć się bezpiecznie, kupcie sobie broń - powiedział parę lat temu szef policji w Detroit, James Craig, co wiele mówi o tym, jak wygląda tam poziom bezpieczeństwa życia. Tymczasem LeDuff chodził po najgorszych dzielnicach, rozmawiając z ich mieszkańcami. Grożono mu, raz nawet trafił na moment do aresztu. Ale mieszkańcy Detroit zaufali mu, bo wiedzieli, że jest jednym z nich. Swoją drogą jeszcze niedawno odgrażał się, że wstąpi do tamtejszej policji. Pewnie po to, żeby napisać o niej książkę.
Kto głosował na Donalda Trumpa?
Jego ostatnia pozycja, Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje, to zapis podróży LeDuffa wraz z ekipą telewizyjną przez Stany Zjednoczone, by poznać ludzi, których nie widać z gabinetów polityków ani wieżowców kompanii mediowych. Ludzi pracy, do tego zazwyczaj pracy nisko opłacanej, którzy zaważyli o wyniku wyborów prezydenckich w 2016 roku, gdy Donald Trump niespodziewanie pokonał Hillary Clinton. I o tym chciał z nimi porozmawiać LeDuff. Jak głosi opis wydawcy - poza nim wysłuchała ich tylko urna wyborcza. Ale książka przygląda się także wielkomiejskim śmietankom, które pociągają za sznurki. Mówi o wszechobecnym kolesiostwie, machlojkach. O podejściu mediów do gorących tematów i o tym, jak dziennikarze robią ze strachu, żeby tylko nie musieć zajrzeć z dyktafonem w świat zwykłych ludzi, skoro zawsze mogą porozmawiać z kolejnym politykiem lub celebrytą, nie wychodząc poza eleganckie lobby redakcji. LeDuff szydzi z nich, bo to człowiek, który najpierw rzucił lukratywną robotę w New York Times, a później w telewizji FOX. W obu tych miejscach nie pozwalano mu robić tego, na co miał ochotę. Dlatego teraz pracuję w barze, robię podcast, piszę dla niszowej strony i znów się świetnie bawię - mówił w rozmowie z serwisem gazeta.pl. Poza tym urodziła mu się córka, a LeDuff, który kiedyś stwierdził, że życie reportera to litry kawy, setki papierosów, tanie pokoje hotelowe i wiecznie nieposkromiona ambicja, postanowił zluzować. Stąd Detroit, gdzie mieszkała jego cała rodzina. Myślę, że gdy świat staje się coraz bardziej skondensowany, ważne jest, aby być skądś. Ja jestem z Michigan - podkreślał.
Humans of New York
Parę tygodni temu nakładem wydawnictwa Czarne (oficyna wypuściła na polski rynek trzy z czterech pozycji LeDuffa) ukazała się jego pierwsza książka, Praca i inne grzechy, portretująca świat tzw. niewidzialnych. Czyli portierów, kierowców, pracowników fizycznych. Ludzi, którzy ciężko harują dla bogaczy. A że akcja dzieje się w Nowym Jorku, mieście nie jednej, a kliku szybkości, miejscu, gdzie pod najdroższymi adresami w kraju koczują bezdomni, to kontrasty są tu bardzo silne. Wtedy Charlie LeDuff był jeszcze kalifornijskim dziennikarzem New York Times, opromienionym Pulitzerem za współtwórstwo cyklu How Race Is Lived In America. Gościem, który napisał serię reportaży o pracy strażaków ze Strefy Zero, gruzowiska po wieżowcach World Trade Center. Reporterem z własnym charakterem pisma. Opowiadał ze swadą i arogancją; krytycy przyrównywali jego styl do słynnych gonzo reportaży Huntera Thompsona, autora literackiego pierwowzoru Las Vegas Parano (Nie, to nie gonzo, ja po prostu jestem trochę szalony - mówił w jednym z wywiadów). Taka jest też ta książka - momentami klasyczny reportaż, momentami nieznośny egotrip. Jednak od pierwszej do ostatniej strony czyta się to świetnie. Choćby dlatego, że Charlie LeDuff to także sprawny literat, obdarzony wyjątkową zdolnością tworzenia błyskotliwych onelinerów i puent. Sami przeczytajcie ten dialog: - Ja piję towarzysko, jakieś cztery dni w tygodniu. I utknąłem. Weź takiego Pete'a Hamilla. Przez pierwsze trzydzieści lat kariery pisze dwie książki. Potem rzuca picie i nagle pisze osiem książek w pięć lat. - Tak, ale te dwie pierwsze są najlepsze.
Warto czytać LeDuffa. Przede wszystkim dla stylu, który chwyta za twarz od razu, od pierwszych rozdziałów. Może to trochę flow gawędziarza spod monopolowego, ale kto raz rozmawiał z podobnym delikwentem, ten wie, że tacy ludzie zawsze sprzedają najlepsze historie.