Jeśli nie zaciekawi was sam tytuł filmu Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę, pomyślcie, że to jeden z niewielu przedstawicieli krajowej fantastyki, jakie kiedykolwiek nakręcono. I właśnie można go obejrzeć w kinach.
Zaczyna się tak: Szymon Hertz, znany aktywista, ogłasza, że w Sylwestra popełni samobójstwo. To jego prywatny protest; tak jak w latach 60. Ryszard Siwiec podpalił się na Stadionie Dziesięciolecia, wyrażając w ten sposób sprzeciw wobec wkroczeniu polskich wojsk do Czechosłowacji, tak on zamierza zwrócić na siebie uwagę, by powiedzieć głośne nie szerzącemu się w Polsce niewolnictwu. Siwiec to akurat historia prawdziwa, za to akt protestu Hertza (jak i sam Hertz) został wymyślony przez twórców filmu Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę, Michała Krzywickiego i Dagmarę Brodziak. On gra Szymona Hertza, ona – tytułową dziewczynę, niewolnicę, przypadkowo spotkaną przez głównego bohatera.
O co chodzi z niewolnikami, skoro akcja filmu dzieje się już niebawem, w 2028 roku? Przygotujcie się na rzeczywistość, w której osoby skazane za ciężkie przestępstwa są poddawane automacji. Goli im się głowy, a na szyjach zapina obroże, które stale wstrzykują im do ciał substancję tępiącą zmysły. Niewolnicy stają się tym samym pozbawionymi wspomnień maszynami, wykorzystywanymi do różnych celów – jeśli ktoś dysponuje odpowiednią sumą pieniędzy, może sobie od państwa taką osobę wypożyczyć. Ale Szymon trafia na Blue, młodą, porzuconą w śmieciach niewolnicę, zabiera ją ze sobą i postanawia, że nie czas na samobójstwo, skoro może powalczyć o lepsze życie dla niej.
Pierwsze skojarzenie? Mimo wszystko Opowieść podręcznej, choć tam dehumanizacja odbywała się łagodniej. Ale kiedy widzimy na ekranie kobietę jako czyjąś własność, Gilead nasuwa się samo.
Nie jesteś pierwszy, który to zauważa – mówi Dagmara Brodziak. Jak się patrzy na ten film w kontekście tego, co chwilę temu działo na ulicach, czy generalnie, co się dzieje w Polsce, kiedy stopniowo ogranicza się naszą wolność, to może być forma przestrogi. Ale ja wymyśliłam ten koncept dużo wcześniej, w roku 2017. Nie mieszkaliśmy wówczas z Michałem w Polsce. I dla nas to był koncept science fiction. To przerażające, że coś, co nie tak dawno temu było wykreowanym światem, teraz wchodzi na ekrany kin i ludzie widzą w tym element naszej rzeczywistości.
Pewnie wielu z was cały czas zastanawia się, czy nie mówimy tu o czymś totalnie abstrakcyjnym. Polskie kino science fiction – bez dużych pieniędzy na efekty specjalne, na ufoludki czy statki kosmiczne. No przecież to się nie może udać. I tu niespodzianka – udawało się wiele razy. Paradoksalnie, zwłaszcza wtedy, gdy w kraju panowała bieda, a pieniędzy na kino było jeszcze mniej.
Science fiction jest bowiem gatunkiem niezwykle wdzięcznym dla tych, którzy chcą opowiedzieć o rzeczywistości w sposób zawoalowany, niedosłowny. Dlatego sięgano po nie w czasach komunistycznych. To, czego nie było wolno przekazać kawa na ławę, ubierano w metafory fantastyki, licząc na to, że cenzorzy, którzy zazwyczaj nie byli zbyt lotni, nie załapią. Weźmy chociażby hitową Seksmisję Juliusza Machulskiego, tylko pozornie leciutki film o dwóch ostatnich facetach na pełnym kobiet świecie. W rzeczywistości komedia Machulskiego była satyrą na totalitaryzm, a scena, w której pada zdanie: Kierunek - wschód, tam musi być jakaś cywilizacja! została wycięta już po tym, gdy władze zorientowały się, że widownia śmieje się z tego żartu; chodziło oczywiście o zależność Polski od ZSRR. Zresztą w młodszym o trzy lata Kingsajzie (to ten film o krasnalach i Szuflandii, gdzie Jerzy Stuhr grał imperatora Kilkujadka) Machulski też wyśmiał ustrój totalitarny, co nie było w tamtym czasie mile widziane.
Z kolei twórcą grającym na poważnych nutach był nieżyjący już Piotr Szulkin. I jeśli można o jakimś reżyserze powiedzieć, że był klasykiem krajowego science fiction – to właśnie o nim. Bardzo nieprzyjemnie ogląda się dziś takie tytuły jak: Wojna światów: następne stulecie, Ga ga, chwała bohaterom czy O-bi, o-ba, koniec cywilizacji, bo też, jak u Machulskiego, przestrzegają przed rządami totalitarnymi, dodając do tego aspekt zagrożenia rozwojem technologii, nad którym człowiek stopniowo przestaje panować. Efekt jest taki, że w Końcu cywilizacji mamy świat po zagładzie atomowej, a Chwała bohaterom to rzeczywistość, w której niechciane przez ludzi zawody muszą wykonywać przestępcy. To science fiction bez efektów specjalnych (w końcu kręcono je za relatywnie niewielkie pieniądze), za to z mocnym, pesymistycznym przesłaniem. Warto obejrzeć filmy Szulkina, choć na aukcjach boxy DVD z jego produkcjami osiągają astronomiczne ceny.
Zresztą podobne podejście do klasyków polskiego science fiction mają twórcy Dnia, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę. To też produkcja walcząca z dosłownością przekazu.
Docelowo to jest tak, że nie chcemy mówić rzeczy wprost – uważa Michał Krzywicki. Żyjemy w takich czasach, w której cenzury nie ma, można przełamywać bariery tego, co się mówi, co się pokazuje. W kinie i serialach mamy mega odważne sceny seksu, kiedyś tak daleko to nie szło.
Lubimy poruszać się w gatunkach, bo to daje pole do wyolbrzymienia pewnych rzeczy, tak jak u nas hiperbolizujemy niewolnictwo, pozbawianie wolności – dopowiada Dagmara Brodziak. Z tym się dzisiaj mierzymy. Może nie tak ekstremalnie, ale te zabiegi pozwalają uruchomić wyobraźnię widza, pewną refleksję na ten temat.
Są młodymi twórcami, którzy w dodatku studiowali aktorstwo. Chęć, aby zrobić coś więcej, zająć się reżyserią, scenariopisarstwem, czy generalnie – być self made, przyszła później. Ich pierwszą wspólną produkcją był thriller Diversion End. Drugą – Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę. Kinową dystrybucją zajęła się niezależna firma Velvet Spoon.
Za każdym razem, kiedy w Polsce powstaje horror, sci-fi, fantastyka, to jestem zainteresowany, co to będzie, jak to będzie wyglądało, jak się uda. W 80% przypadków przychodzi rozczarowaniefilmoznawca, współtwórca Velvet Spoon
Oczywiście – to, że „Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę” jest dobry i że mi się podobał, było istotne. Bez tego nie wzięlibyśmy go do dystrybucji. Udało się w nim coś rzadkiego – twórcy mieli dużą świadomość niskiego budżetu. Trudno jest zrobić sci-fi za taką kasę, dlatego tak to ograli, że efekt wygląda fajnie.
Film w kinie? To marzenia każdego filmowca. A nasz jest takim slow movie. Jak idziemy do kina, to już siedzimy do końca. Na platformach ludzie szybko wyłączają, jeśli jest dla nich za wolno. W kinie widz musi mieć czas, żeby wejść w świat. Gdybyśmy robili go pod platformy, to pierwsze 10 minut musiałoby być mega szybkie. Nie zdziwiłbym się, gdyby teraz kręcono filmy specjalnie pod streaming, właśnie takie, żeby były szybkie na starcie – uważa Michał Krzywicki.
Twórcy Dnia, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę porwali się na pozornie szaleńczą misję. Przez to, że polskie kino ma tak małe doświadczenie w science fiction czy horrorach – a jeśli już się po tych gatunkach poruszało, to z reguły nieudolnie – widzowie często zakładają z góry, że to się nie może udać, po czym wybierają kolejne wysokobudżetowe sci-fi z Hollywood. Paradoksalnie, gatunek, który w USA ma ogromny potencjał komercyjny, w Polsce jest bardzo ryzykowny dla wszystkich, którzy wykładają na niego pieniądze. Poza superpopularną Seksmisją oraz Testem Pilota Pirxa Marka Piestraka (na podstawie prozy Stanisława Lema) próżno szukać krajowej fantastyki, która odniosła duży sukces frekwencyjny. A i tak mówimy o filmach, które trafiły do kin kilkadziesiąt lat temu.
Są dwa problemy z kinem gatunkowym – wyjaśnia Grzegorz Fortuna. W PRL, poza latami 80., traktowano je jako coś gorszego. Dopiero w ostatnich latach coś się poprawia. Drugi problem – ze wszystkich gatunków sci-fi i fantastyka są problematyczne w kontekście kina europejskiego. O ile horror zrobi się za parę milionów, o tyle sci-fi nie, bo efekty specjalne są za drogie. Horror można zrobić za budżet przeciętnego polskiego filmu. Generalnie kłopot, który jest w Polsce z kinem gatunkowym polega na tym, że ciągle płacimy za skutki edukacji i krytyki filmowej z czasów PRL. Wtedy postrzegano kino akcji, horrory jako coś nie do końca godnego artysty. Jeśli weźmiesz do ręki gazety filmowe z lat 80., kiedy w Polsce pojawiały się „Gwiezdne Wojny”, „E.T.”, „Terminator” i poczytasz recenzje, to widzisz, że ci ludzie nie mieli pojęcia, o czym piszą. I my do dzisiaj płacimy pewnego rodzaju podatek od tego, że kino gatunkowe było traktowane jako gorsze. Nie było edukacji w kontekście gatunkowego rzemiosła. Dlatego nasi twórcy średnio umieli to sci-fi kręcić. U Szulkina to było udane, no i „Test pilota Pirxa”. Ale u Szulkina to było kino metaforyczne, filozoficzne. A dzisiaj cały problem tkwi w budżecie. Na „Akademię Pana Kleksa” czy kino gangsterskie może być kasa, ale na polskie sci-fi już niekoniecznie. To zrozumiałe - producenci wiedzą, że gangsterzy i Patryk Vega się sprzedadzą. Warto włożyć w to 10-15 milionów. A sci-fi może nie mieć publiki. Ja bardzo bym chciał, żeby to się zmieniło.
I coś w tym kierunku robią twórcy Dnia, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę.
Mamy takie dalekosiężne marzenie – chcemy stworzyć uniwersum gatunkowe. Taki świat wykreowany, w którym dzieje się już nasz pierwszy film, „Diversion End”. Teraz pracujemy nad jego drugą częścią, który może funkcjonować osobno. Ma to być kinowa produkcja międzynarodowa, chociaż, oczywiście, jeśli będzie szansa współpracy z jakąś platformą, to jak najbardziej. Nie możemy wybrzydzać (śmiech). Naszym największym spełnieniem jest robienie. Film będzie nazywał się „Nagie Wybrzeże” i będzie neowesternem – opowiada Michał Krzywicki.
Śledźcie tę dwójkę. Polskie kino jest w dużej mierze od lat rozpięte pomiędzy sprawdzonymi wektorami: komedia romantyczna – depresyjne kino społeczne – biografie i hagiografie – Patryk Vega i naśladowcy. I kiedy tylko pojawia się ktoś, kto wkłada klin w przyzwyczajenia krajowych twórców, to już samo to jest warte zainteresowania. Zwłaszcza, jeśli robi to w naprawdę niezłym stylu. Jeśli jeszcze znajdziecie Dziewczynę... w kinach, wybierzcie się. Dawno nikt nie zrobił w Polsce tak innego, osobnego filmu.
Komentarze 0