Ruud Gullit kojarzy się przede wszystkim z czasami wielkiego Milanu. I choć to we Włoszech urósł do miana legendy, jego pobyt w Chelsea stanowił równie ciekawy epizod.
Lato 1995 roku stanowiło w pewien sposób moment zwrotny w dziejach Premier League. Liga pod tym szyldem rozpoczynała dopiero swój czwarty sezon, jednak poza nazwą, mało różniło ją od starej First Division. Na boisku królowało ustawienie 4-4-2, dlatego kiedy Eric Cantona w Manchesterze United zaczął grać między liniami, wielu zbaraniało. Takie to jednak były czasy. Proste wydawałoby się posunięcie, takie, jak wystawienie "dziesiątki", było dla Anglików niemal rewolucyjne. Lada moment miało stać się jednak zupełnie powszechne.
Tamtego lata do Premier League przybyło kilku nowych piłkarzy, którzy w ciągu najbliższych lat mieli zmienić jej kształt. W poszukiwaniu swoich "dziesiątek" Arsenal sprowadził z Interu Dennisa Bergkampa, a Middlesbrough kupiło Juninho. Ale największy "splash", jak mawiają Anglicy o głośnych transferach, zrobiła Chelsea. Glenn Hoddle, dotychczas jej grającym menedżer, skupiał się tylko na roli trenera i zaczął zakupy od bardzo znanego nazwiska. W końcówce maja prasę obiegły wieści, że na Stamford Bridge przybywa Ruud Gullit. To było to. 33-letni Holender był pierwszym zawodnikiem o takiej renomie, który przychodził do Premier League. Jak miało się później okazać, pionierem uczyniło go nie tylko to.
POWRÓT DO KORZENI
Gullit zadziwił już pierwszego dnia. Podczas prezentacji ogłosił, że najlepiej czuje się jako libero. Dla angielskich dziennikarzy, kojarzących go jako wybitnego rozgrywającego, to było duże zaskoczenie. Holender miał to jednak wszystko zaplanowane. Kiedy rozpoczynał piłkarską karierę w ojczyźnie, grał jako staromodny libero - budował akcje z własnej połowy i miał swobodę w poruszaniu się po murawie. W pierwszym zawodowym klubie, Haarlem, grał na środku obrony, a później w Feyenoordzie występował nawet na skrzydle. Gdy jednak przeniósł się do PSV Eindhoven w 1985 roku, nalegał na to, by grać jako libero. Tam robił rzeczywiście furorę. Bardzo często zapuszczał się do przodu i robił to ze świetnym efektem, o czym świadczy 46 bramek w Eredivisie w ciągu dwóch sezonów. Jak na bądź co bądź piłkarza ustawionego bliżej własnej bramki, był to niezwykły wyczyn.
Później Gullit czarował w Milanie jako jeden z trzech wybitnych Holendrów w zespole Arrigo Sacchiego, ale już nie w linii obrony. Czwórka Mauro Tassotti, Franco Baresi, Alessandro Costacurta i Paolo Maldini sprawiała, że Gullit znalazł sobie miejsce "na kierownicy". Grając za plecami Marco van Bastena zdobywał z Milanem trzy razy scudetto, dwa Puchary Europy, a w reprezentacji wygrywał Euro 1988. Raz uznawano go najlepszym piłkarzem świata. - Wiedziałem jednak, że chcę jeszcze kiedyś zagrać na dawnej pozycji. Kochałem na niej występować - mówił Gullit.
Okazję ku temu dała mu, po krótkim pobycie w Sampdorii, Chelsea. - To ja przyszedłem do Glenna Hoddle'a i powiedziałem mu o swoich planach. On był zresztą głównym powodem, dla którego zdecydowałem się na ten transfer. W oczach Holendrów to był najlepszy angielski piłkarz, ale u siebie nigdy nie był doceniany. U nas w kraju myśleliśmy, że został stworzony do gry w Holandii - wspominał Gullit na łamach BBC.
Hoddle przekonał go do gry w barwach The Blues, tłumacząc, że zespół nie będzie grał typowego "kick and rush". Zapewniał, że to początek rewolucji w klubie, objawiającej się m.in. bardziej atrakcyjnym, technicznym stylem gry. - Po pierwszej rozmowie wiedziałem, że nie będzie kolejnym trenerem, który będzie chciał w Anglii grać długą piłką. To miało duży wpływ na moją decyzję - tłumaczył Gullit.
LIBERO, CZYLI UNIKAT
Szybko okazało się jednak, że to, jak Anglicy rozumieją rolę libero różni się mocno od tego, co zna nowy nabytek Chelsea. Nieporozumienie mogą tłumaczyć kwestie językowe. Na libero w Anglii mówi się "sweeper", co w dosłownym tłumaczeniu znaczy "zamiatacz". Więc kiedy cały świat uważał libero za wolny elektron, na Wyspach był to zazwyczaj ostatni środkowy obrońca, który patrolował własne pole karne. Od niego wymagało się "zamiatania" szesnastki. - Gdy zbierałem dośrodkowanie, przyjmowałem piłkę na klatkę piersiową, gasiłem do ziemi i szukałem kolegów do rozegrania. Dziś to powszechne, ale wtedy Glenn powiedział: "Ruud, nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Rozumiem, co chcesz zrobić, ale innym obrońcom sprawia to problemy" - wspominał niedawno Gullit w BBC.
W połowie lat 90. był w lidze angielskiej niczym człowiek przeniesiony z innego świata. Wyjątkowości dodawał mu fakt, że firma Panini, przygotowując swoje słynne albumy z naklejkami przed sezonem, zamiast podpisać go według pozycji tak, jak każdego - bramkarz, obrońca, pomocnik lub napastnik - użyła pojęcia libero. Gullit był jedynym graczem Premier League w całym albumie z takim określeniem.
Debiut Holendra wywoływał wielkie emocje wśród kibiców Chelsea. Mecz z Evertonem zapowiadano wizerunkiem Gullita i prasa poświęcała mu wiele miejsca. Fani na Stamford Bridge przyszli w perukach udających jego charakterystyczne dredy i oczekiwali, że wyjdą oczarowani. Obejrzeli nudne 0:0, choć nowy nabytek zdołał pokazać kilka imponujących zagrań. Pomeczowe relacje skupiały się na nim, a dziennikarze zwracali uwagę na spokój, z jakim poruszał się z piłką i posyłał długie, precyzyjne podania jakby była to najprostsza rzecz na świecie. Kibice zobaczyli, że teraz wszystko będzie kręciło się wokół Gullita. Czuli, że dzięki takiemu piłkarzowi Chelsea może osiągać więcej.

Obrazkiem spotkania była sytuacja z drugiej połowy. Gullit zgarnął dośrodkowanie w tłoku we własnym polu karnym, sprowadził piłkę do ziemi i zamiast wybijać ją daleko przed siebie, zagrał do młodego prawego obrońcy Michaela Duberry'ego. Ten spanikowany ledwo ją opanował i wybił w trybuny. - Co ty, ku..., robisz? Wywal ją! - krzyczał do Gullita, a ten zdał sobie wtedy sprawę, że minie trochę czasu, nim koledzy dostosują się do jego stylu. Eksperci się zgadzali. - Zmieni na zawsze nasze postrzeganie "sweepera". Często w angielskim futbolu trafia na tę pozycją każdy doświadczony obrońca, który umie zabrać piłkę i wykopać ją przed siebie tak mocno, jak tylko potrafi. Gullit udowodnił, że wymaga ona posiadania na niej najzdolniejszego piłkarza w drużynie - pisał Frank McGhee w "The Observer".
LATO, KTÓRE WSZYSTKO ZMIENIŁO
Ale nie tylko umiejętności techniczne graczy Chelsea były drewniane, gdy Holender przychodził do klubu. Kiedy Gullit pierwszy raz z bliska ujrzał Stamford Bridge, nie mógł uwierzyć, że to obiekt, na którym rozgrywa się na co dzień spotkania najwyższej klasy rozgrywek w Anglii. Stadion posiadał tylko dwie trybuny, a za bramkami wylany był asfalt, który tworzył... parkingi. Miał jednak niebawem przejść renowację, dlatego wszystko na około było rozgrzebane. - To nie był plac budowany, a jakiś zupełny bałagan. Wszędzie chodziło się po rozłożonych na ziemi deskach - opowiadał Gullit. Szokowała go też dieta piłkarzy, oparta na dużej ilości steków, kiełbasy, frytek i fasoli.
Zespół miał jednak ochotę namieszać. Dla wielu Chelsea "zaczęła się" w 2003 roku, kiedy wykupił ją Roman Abramowicz, jednak już od połowy lat 90. w klubie pojawiały się duże ambicje. W 1995 roku poza Gullitem sprowadzono Marka Hughesa z Manchesteru United, a także Dana Petrescu. The Blues mieli przerwać trwającą od 1971 posuchę i zdobyć wreszcie jakieś trofeum.
Zaciąg był mocny, jednak Holender wyrastał ponad wszystkich. Hoddle po latach wspominał, że były takie mecze, w których Gullit przyjmował piłkę na linii własnego pola karnego, rozgrywał na jeden kontakt ze środkowym pomocnikiem, przesuwał się do przodu, mijał jednego, a potem drugiego rywala, znów grał na klepkę i stawał się rozgrywającym. - Czułem się, jakbym trenował zespół 12-latków z jednym 18-latkiem w składzie - stwierdził raz Hoddle. Gullit wiedział, że w Anglii spotka się z bardziej fizycznym futbolem. Twarde wejścia nie były jednak problemem, bo miał niebywały zmysł. Z czasem też zaczął grać w środku pola, bo jego zabawy z piłką były na tamte czasy zbyt ryzykowne. Jako pomocnik odpowiadający za rozegranie miał więcej miejsca i nie odstraszał tak kolegów dryblingami, kiedy wykonywał je już na połowie rywala.
Czasami wręcz wydawało się, że Gullit ma oczy dookoła głowy. Kiedy Vinnie Jones z Wimbledonu chciał go raz wyciąć, ośmieszył go na oczach całego stadionu. - Wiedziałem, że weźmie mnie na celownik. Chciał mi dać mój moment pt.: "Witaj w Premier League". Przyjąłem piłkę i wiedziałem, z której strony naciera. Niemal go słyszałem. Gdy więc się zbliżył i zaczynał wślizg, lekko podskoczyłem nad nim i przerzuciłem piłkę. Złapał mnie jednak butami i dostał drugą żółtą kartkę. Podnosząc się, powiedziałem: "Teraz, Vinnie, wreszcie możemy zacząć grać w piłkę". Wściekł się. Nie przestawał kląć - śmiał się Gullit, wspominając to zdarzenie.
W pierwszym sezonie Gullit grał bardzo dobrze. Na tyle, że znalazł się w jedenastce sezonu Premier League. Mimo tego ambitne plany Chelsea musiały jeszcze zaczekać. Zespół zakończył Premier League na 11. miejsce, niemniej sam Holender w Anglii odzyskał radość z gry. - Czułem się, jakbym znów miał dziewięć lat i był dzieciakiem zaczynającym dopiero przygodę z piłką - wspominał. Podobała mu się atmosfera na trybunach, gdzie oklaskuje się każde udane zagranie i docenia zaangażowanie. Świetnie żyło mu się w Londynie i chłonęło brytyjską kulturę połowy lat 90. We Włoszech fotoreporterzy nie daliby mu żyć, tutaj mógł bardziej odetchnąć. Miał życie towarzyskie, chodził na miasto, zwiedzał je i grywał często w golfa. Dziwiło go również, że Chelsea trenuje tylko raz dziennie, a niedziele są wolne. Był uwielbiany przez fanów i szanowany w drużynie. - W Holandii każdy w szatni wie najlepiej. We Włoszech też, ale tam nikt nie mówi nic trenerowi. W Anglii wszyscy po prostu chcą się w szatni pośmiać i dobrze bawić - opowiadał.
ZAMIANA RÓL
Po roku wymagania wobec Gullita się jednak zmieniły. Hoddle objął reprezentację Anglii po Euro 1996 i zarząd Chelsea uznał, że zastąpi go właśnie Holender. W dodatku miał łączyć obowiązki menedżera z graniem. W klubie nie była to nowość - przez pierwsze dwa lata z trzech, jakie Hoddle spędził na stanowisku, grał również w składzie The Blues. Jednak postawienie na trenera z zagranicy uważano wtedy za ryzykowne. Arsene Wenger do Arsenalu przychodził dwa miesiące później i też zderzył się z dużymi wątpliwościami. Przypadek Gullita był jedyny w swoim rodzaju.
Jako menedżer kontynuował udane transfery do klubu. Latem 1996 roku przyszli Gianluca Vialli za darmo z Juventusu, Roberto di Matteo z Lazio, Frank Lebeouf ze Strasbourga, a później także Gianfranco Zola z Parmy. Szczególnie pierwszy i ostatni odcisnęli na drużynie mocne piętno i Chelsea nabrała kontynentalnego, europejskiego klimatu. Gullit stawiał na techniczną grę i mierzący 168 centymetrów Zola jako cofnięty napastnik był kluczowym graczem.
Efekty przyszły szybko. Chelsea Gullita w sezonie 1996/97 poprawiła jedenaste miejsce na szóste, co uznano za duży sukces. Przede wszystkim jednak udało się jej sięgnąć po FA Cup, przerywając 26-letnią serię klubu bez żadnego trofeum. - Wygrywałem już wcześniej Puchar Europy, jednak to była niemal taka sama satysfakcja. Dopiero zaczynałem jako menedżer i Chelsea była "nowa" wśród klubów, które chciały walczyć o trofea. Nie spodziewałem się, że wszystko zaskoczy tam od razu, a mimo tego udało się. Pierwszy sezon trenowania był niezapomnianym czasem - twierdzi Gullit. Dzięki zdobyciu Pucharu Anglii, stał się pierwszym zagranicznym trenerem, któremu się to udało.
Choć Gullit miał dwie rzeczy łączyć, to był już raczej "menedżerem" niż "grającym". Z powodu kontuzji w Premier League zagrał tylko 12 razy i zdobył jedną bramkę. W krajowym pucharze nie wystąpił ani razu. Coraz bardziej usuwał się w cień, jednocześnie cały czas wzmacniając zespół. Zwycięski FA Cup wysłał sygnał, że w Londynie rodzi się poważny gracz i Chelsea była atrakcyjna dla piłkarzy. Gullit chciał, by zespół grał jak najmniej w brytyjskim stylu, dlatego szatnia stawała się jeszcze bardziej międzynarodowa. W lecie 1997 roku dołączyli do niej bramkarz reprezentacji Holandii Ed de Goey, Nigeryjczyk Celestine Babayaro, Urugwajczyk Gustavo Poyet, Norweg Tore Andre Flo i Greame Le Saux, mistrz Anglii z Blackburn sprzed dwóch lat. Nie udało się jedynie sprowadzić Briana Laudrupa z Rangers oraz Jaapa Stama z PSV.
SZYBKI KONIEC
The Blues wystartowali w sezonie 1997/98 mocno. O jej sile stanowili Hughes, Vialli, Zola, Petrescu, Poyet, Le Saux, Lebeouf oraz Flo. Nad wszystkim czuwał Dennis Wise - kapitan drużyny. Gullit grał jednak bardzo rzadko. W Premier League wyszedł tylko w sześciu meczach i w Pucharze Ligi rozegrał 90 minut przeciwko Arsenalowi. Miał wtedy jednak już 35 lat i wiedział, że złożył silny skład, dlatego nie zaczynał wypisywania nazwisk do pierwszej jedenastki od siebie. Dokuczała mu też złamana sezon wcześniej kostka.
Drużyna mimo tego nie odczuwała jego braku na murawie. Wydawało się, że Gullit jest nietykalny, a styl zespołu określono mianem "sexy football", zapożyczając jego słynne słowa. Chelsea wspinała się w tabeli i pewnie radziła sobie w Pucharze Zdobywców Pucharów. To dlatego jego nagłe odejście w lutym wszystkich zaskoczyło. W momencie utraty pracy przez Gullita The Blues byli wiceliderem, grali w ćwierćfinale PZP oraz półfinale Pucharu Ligi. Nie miało to żadnego sensu.
- Dowiedziałem się o nim z mediów - wspomina Holender. Winę zrzucono na niego. Klub wysłał przekaz, że nie dogadano się w sprawie warunków nowej umowy. - Tłumaczenie było bardzo dziwne. Przez pół roku spotkaliśmy się omówić kontrakt jedynie raz. To było dokładnie 5 lutego i rozmawialiśmy bardzo przyjaźnie i wstępnie o przedłużeniu go o dwa lata. Ale nie była to kwestia, która zaprzątała mi myśli. Nie miałem żadnych wątpliwości, że podpiszę nową umowę. Powiedziałem im tylko, że wrócimy do tematu i wtedy wszystko ustalimy. Okazało się, że już więcej nie rozmawialiśmy - wyznał Gullit.
Dokładnie tydzień po tamtym spotkaniu był już bez pracy, a The Blues kontynuowali swoją fascynację grającymi menedżerami. W tej roli obsadzony został Vialli i choć pod jego wodzą drużyna przegrała siedem z trzynastu meczów do końca sezonu Premier League, kończąc na czwartym miejscu, to udało mu się odrobić straty z Arsenalem w półfinale Pucharu Ligi, a potem pokonać Middlesbrough w finale tych rozgrywek oraz doprowadzić Chelsea do zdobycia PZP. Trofea jednak w dużym stopniu należałoby przypisać Gullitowi.
Zwolnienie złamało mu serce. Praca na Stamford Bridge dawała mu wielką satysfakcję i widok Viallego, który dokańcza dzieło kolejnym trofeami był trudny do zniesienia. Czas jednak wyleczył rany, a Chelsea kontynuowała rozwój. W ciągu dwóch następnych lat doszła do półfinału PZP, zadebiutowała w Champions League, docierając do ćwierćfinału, zdobyła Superpuchar Europy i kolejny FA Cup. W lidze zakończyła też sezon 1998/99 na podium po raz pierwszy od 1970 roku. To były podwaliny pod przejęcie przez Abramowicza w 2003 roku, a reszta - jak to się mówi - jest historią.
TRUDNY CHARAKTER
Do dziś trudno wynikami tłumaczyć zwolnienie Gullita, jednak klucz do znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało, może leżeć w jego charakterze. - Nie podobała mi się jego arogancja. Tak szczerze mówiąc, to nigdy go nie lubiłem - wyznał kiedyś ówczesny właściciel Chelsea Ken Bates. Holender też przyznaje, że po przyjściu do Anglii był momentami zbyt szczery, co nie każdemu pasowało. Choć Gullit znał się na robocie i pomógł przeprowadzić rewolucję w klubie, nie wszystkim pasowało, że mówi to, co myśli. Wielu twierdziło, że dawny as Milanu czuje się lepszy i na pozostałych spogląda z góry.

Premier League spodobała mu się jednak na tyle, że został w niej jeszcze przez jakiś czas. Przed sezonem 1998/99 Gullita zatrudniło Newcastle, gdzie już nie grał, a skupił się wyłącznie na trenowaniu. Ale na północnym wschodzie Anglii już mu nie poszło. Trzynaste miejsce po dwóch z rzędu wicemistrzostwach kraju zostało uznane za klęskę. Szansą na odkupienie win był finał FA Cup, jednak w nim Sroki przegrały.
Biorąc pod uwagę szeroko opisywane konflikty m.in. z Alanem Shearerem - swoją drogą panowie po latach spotkają się w studiu Match of The Day jako eksperci BBC - oraz kapitanem Robertem Lee, było wiadomo, że długo tak nie pociągnie. Kiedy więc sezon 1999/2000 zaczął się dla Newcastle Gullita fatalnie - od czterech porażek w pięciu kolejkach - zapłacił posadą. Przesądził mecz z Sunderlandem. Lokalny rywal był wtedy beniaminkiem, Gullit przekombinował, sadzając Shearera na ławce, a Sroki przegrały 1:2.
W Chelsea pamięta się go z dużo większym sentymentem. Za sprawą Gullita klub postawił kolejne kroki w rozwoju i dołączył do grona zwycięzców. Przyczynił się też do zmian Premier League. Druga połowa lat 90. była okresem najszybszego wzrostu popularności ligi i duża w tym zasługa wpływu takich ludzi jak właśnie Gullit czy Wenger. Duże nazwiska i europejskie filozofie trenerskie wskazały angielskiej piłce inny kierunek.
- Pracując w Chelsea wzbogaciłem swoją wiedzę, zyskałem inne spojrzenie na futbol i rozwinąłem się kulturowo. Anglia sprawiła, że stałem się lepszym człowiekiem - twierdzi Gullit. Jak sam przyznaje, Chelsea to był czas, kiedy najbardziej cieszył się grą i życiem w trakcie piłkarskiej kariery. Pobyt w tym klubie, mimo gorzkiego zakończenia, był mimo wszystko znacznie bardziej słodki.
