Na finiszu sezonu trudno prosić o większe emocje. Przed chwilą poznaniacy byli załamani po kolejnym przegranym finale Pucharu Polski, widmo pustej gabloty na stulecie coraz mocniej zaglądało w oczy, ale na dwie kolejki przed końcem wykorzystali potknięcie Rakowa i wrócili na pozycję lidera. Zrobili to w równie dramatycznych okolicznościach, bo Mikael Ishak siłą woli wepchnął piłkę do bramki w samej końcówce. Zaprzyjaźniona Cracovia odmieniła losy tytułu, zatrzymując konkurenta Kolejorza. „Droga wolna” – pojawiło się w social mediach krakowskiego klubu. Już tylko Warta albo Zagłębie Lubin mogłyby zabrać Maciejowi Skorży kolejne mistrzostwo Polski.
Kiedy wszyscy zastanawiali się, czy Raków może potknąć się na walczącym o utrzymanie Zagłębiu Lubin, czy dopinającej europejskie puchary Lechii Gdańsk, to niegrająca o nic Cracovia sprawiła największą niespodziankę i prawdopodobnie odmieniła losy mistrzostwa Polski. W Częstochowie piłkarze Jacka Zielińskiego zremisowali 1:1, co zostało odebrane jako wielki ukłon dla zaprzyjaźnionego Lecha. Nikomu nie trzeba powtarzać, że łączy ich wielka sympatia, a sam trener Zieliński pracował przy Bułgarskiej, więc krakowskiej drużynie zależało, aby jeszcze namieszać.
Raków był nieznacznie lepszy, ale nie zagrał wielkiego spotkania. Nie był nieomylny na finiszu i nie przypilnował tytułu, bo wydaje się, że teraz Lech nie wypuści już tego z rąk. Zdobyty w Warszawie Puchar Polski tylko miał umocnić mentalnie piłkarzy z Częstochowy, lecz jakby zadziałał zbyt uspokajająco. Wymownym obrazkiem tej rywalizacji był Marek Papszun już z boiska krzyczący do Vladana Kovacevicia, aby wracał do bramki, bo ten chciał pomóc drużynie w ofensywie w ostatniej akcji meczu. „Oszalałeś?” – krzyczał, dokładając do tego zestaw słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Szybka kalkulacja Papszuna zakładała, że lepiej cenić ten jeden punkt, niż próbując złapać więcej, niepotrzebnie go stracić.
Widać przede wszystkim, że Cracovia nie leży Papszunowi jako przeciwnik, bo Raków wygrał tylko 1 z 7 meczów, jakie ostatnio z nią rozgrywał. Krakowska drużyna ma niewygodny styl, co pokazywała przez lata jeszcze za Michała Probierza i potwierdziło się, że Raków zdecydowanie nie potrafi z nią grać. Oczywiście były uderzenia w obramowanie bramki czy niewykorzystane okazje, ale i tak częstochowianie zrobili niewystarczająco, by przypilnować tematu utrzymania lidera. Jeszcze przed chwilą Papszun opowiadał, że ich rzeczywistością jest wyłącznie walka z Lechią o czwarte miejsce, ale pewnie wszyscy w klubie mieli już w głowie, że sięgają sufitu i mogą zanotować sezon z historycznym dubletem. Nieprzypadkowo mówi się o tym, że w Polsce lider jest jak gorący kartofel i trudno utrzymać go w rękach. Znacznie łatwiej atakuje się mistrzostwo z tylnych pozycji, kiedy cały kraj nie nastawia się na pokonanie pierwszej drużyny tabeli.
W Gliwicach lechici już wiedzieli, że wszystko będzie zależeć wyłącznie od nich, a karta się odwraca. Pierwsza połowa była doskonałą reakcją na wydarzenia z przegranego Pucharu Polski, gdzie zawodnicy wyglądali jakby mieli się po tym nie podnieść. Przede wszystkim Joao Amaral wyglądał na przybitego, natomiast zarówno Lech, jak i Manchester City pokazały w ten weekend, co oznacza dobra reakcja i mentalność w trudnych momentach. Takimi spotkaniami Kolejorz może odklejać niekorzystną łatkę drużyny, której brakuje umiejętności trzymania ciśnienia w trudnych, decydujących chwilach.
Pierwsza połowa z Piastem była wręcz pokazowa, jeżeli chodzi o wigor i ochotę do gry. Kuba Kamiński zdobył piękną bramkę głową, chociaż przyznał się, że tak naprawdę planował zgrywać futbolówkę. Zabrakło tylko pójścia za ciosem i kolejnego ciosu, co dało pole do reakcji zawodnikom Waldemara Fornalika. Wszystko zmieniło się po przerwie, gdy Piast wyszedł wyżej, podszedł pressingiem i stał się odważniejszy. To poskutkowało wyrównaniem Damaian Kądziora – piłkarza, który przecież miał trafić na Bułgarską, ale został odrzucony przez „poszukiwanie innego profilu skrzydłowego”. To mógł być bolesny splot wydarzeń, tym bardziej że Lech nie odzyskał już dawnej kontroli nad spotkaniem.
Trafienie Mikaela Ishaka z 88. minuty nie było efektem ciągłego nacisku Lecha, tylko dobrych stałych fragmentów gry przygotowywanych przez sztab Macieja Skorży. Lubomir Satka strącił piłkę, a najlepszy strzelec Lecha wbił piłkę do bramki z bliskiej odległości. Jak później powiedział trener – to są właśnie trafienia strzelane nieco siłą woli, by przepchnąć spotkanie. Tego tym razem nie zabrakło w poznańskiej drużynie, która latami miała z tym spory problem. Kiedy trzeba było wykonać zadanie, nie patrząc nawet na styl, Ishak znalazł się tam, gdzie być powinien. I sprawił, że Lech finalnie wytrzymał presję.
Droga wolna i zostały mu tylko dwa przystanki do upragnionego mistrzostwa na stulecie. Derby Poznania z Wartą oraz mecz ostatniej kolejki z Zagłębiem Lubin. Trudno uwierzyć, aby w derbach przyjaźni Lech miał stracić pozycję lidera, więc decydujące może być spotkanie z ekipą Piotra Stokowca, która również do samego końca będzie drżeć o utrzymanie. W Poznaniu dali sygnał, że nie chcą być już kojarzeni z drużyną, która nie wytrzymuje trudnych momentów. Piłka po ich stronie, aby na samym finiszu nie zaprzepaścić takiej szansy na święto.