Ludzie-memy już od jakiegoś czasu są bohaterami masowej wyobraźni. Dlatego kino coraz śmielej eksploruje ich historie. I wiele wskazuje, że teraz częściej – zamiast biografii muzyków czy polityków – będziemy oglądać historie wszelkiej maści influencerów.
Tekst ukazał się pierwotnie w lipcu 2022 roku.
Choć Andrew Garfield kojarzony jest ze strojem pająka, ostatnio mamy okazję zobaczyć go w przebraniu… karalucha. W takiej stylówie pojawia się w filmie Król internetu, którego polska premiera miała miejsce w lutym tego roku. Wszystko po to, aby przerwać pewien stand-upowy występ i wygłosić antykonsumpcyjną tyradę — mowę wymierzoną we współczesny zepsuty świat. Jego krytyka społeczeństwa zapatrzonego w smartfony skutkuje jednak czymś paradoksalnym. Dzięki swoim sceptycznym wypowiedziom sam staje się bohaterem małych ekranów. A jego postawa — skrupulatnie rejestrowana przez niejaką Frankie — szybko zaczyna być punktowana jako hipokryzja. Zwłaszcza, gdy ów protagonista coraz śmielej płynie z nurtem sławy, czerpiąc korzyści z tego, co sam piętnuje.
Ta historia to oczywiście satyra na obsesję chęci zdobycia fejmu w social mediach. Choć wielu krytyków ocenia ją jako niezbyt odkrywczą, warto zwrócić uwagę, że nie mamy do czynienia z produkcją niszową. Wystarczy rzut oka na gwiazdorską obsadę. Film wyreżyserowała Gia Copolla – tak, z tej rodziny Copollów – a obok wspomnianego Garfielda możemy zobaczyć w nim wiele innych popularnych nazwisk. M.in. kojarzoną z Euforią Aleksę Demie czy córkę Umy Thurman – Mayę Ray Thurman-Hawke, znaną ze Stranger Things. I być może w pewien sposób symboliczny jest fakt, że ów Garfield – gość, który zasłynął rolą superbohatera Spidermana – otwiera ten rok kreacją niejakiego, heh, Linka, czyli tytułowego Króla internetu. Fakt symboliczny z jednego względu. Bo osobowości z sieci coraz częściej stają się bohaterami i żywym materiałem dla filmowców i filmowczyń. A sprzeczności, absurdy i niebezpieczeństwa związane z nową internetową sławą inspirują nie tylko fabuły czy dokumenty, ale i rzutują na wizualną formę przedstawianych historii.
Poland stronk, czyli pierwsza ekranizacja copypasty
Jeśli chodzi o lokalny kontekst sytuacji, w których osoby wyrosłe stricte z internetu przecinały się ze światem filmowym – najłatwiej przywołać przypadek Malcolma XD. Słynny twórca internetowych past, wciąż pieczołowicie strzeżący swojej anonimowości (na spotkaniach autorskich łączył się z prowadzącym za pomocą zmodyfikowanego głosu), zainspirował jakiś czas temu reżysera Michała Tylkę. Tylka, jak wspominał w wywiadach, długo szukał tematu na debiut filmowy. I przypadkiem, przegrzebując w sieci materiały na potrzeby stworzenia spotu reklamowego, trafił na najpopularniejszą pastę Malcolma. Czyli tę o Ojcu wędkarzu. Reszta jest już historią, bo choć film był produkcją niszową zrealizowaną częściowo z pieniędzy z konkursu Krakowskiego Klastra Filmowego, cieszył się dużym zainteresowaniem mediów i oczywiście samej sieci. Dziś możemy zobaczyć go na Netfliksie, gdzie trafił po tym, jak zlikwidowano platformę Showmax. Przyczyny rozgłosu były proste. Po pierwsze – obraz stał się pierwszą ekranizacją copypasty. Po drugie – był produkcją obrazująca m.in. perypetie typowego anona z forum, który trolluje ojca, pisząc głupoty o karasiach. A takich historii w polskim kinie po prostu nie zwykliśmy oglądać.
Smutna żaba, influencerzy i Dziwny Pan ze Stocka
I trzeba przyznać, że Polacy dość odważnie poczynają sobie w takich eksperymentach. Wszak film Fanatyk Tylki pochodzi z 2017 roku. Globalnie zaś wysyp produkcji traktujących o influencerach, memach czy bohaterach sieci można odnotować około 2020 roku. To wtedy powstał dokument Smutna żaba (Feels Good Man) Arthura Jonesa – niezbyt popularny, ale doceniany i wyświetlany na festiwalach filmowych. Wprawieni memiarze mogą się domyślać, że traktuje on o Pepe the Frog – antropomorficznej żabie, będącej bohaterką milionów sieciowych obrazków; kojarzonych w pozytywny sposób aż do 2015 roku, kiedy – wraz z agresywną kampanią Donalda Trumpa – żaba zamieniła się w symbol sieciowych trolli: rasistów i mizoginów. Wszystko przez to, że jeden z użytkowników 4chana dokleił Pepe trumpowską blond plerezę i ustawił obok płotu oddzielającego od postaci w meksykańskich strojach. Symbolizowało to oczywiście izolacjonistyczną politykę ówczesnego kandydata na prezydenta. Co ciekawe, dokument jednak nie poświęca uwagi wyłącznie młodym trollom, a skupia się na postaci Matta Furiego. Czyli osoby, która prowadziła kampanię #SavePepe, mającą na celu odzyskanie pozytywnego wizerunku słynnej żaby.
W pandemicznym roku mieliśmy jeszcze kilka innych przykładów ekranizacji problematyki sieciowych zjawisk. To wtedy ukazał się fabularny Influencer (Spree) Eugene Kotlyarenko ze słynnym Joe’em Kerrym, znanym z roli Steve’a ze Stranger Things. I to jedna z tych fabuł, w której eksperyment, mający stać się viralem, okazuje się śmiertelną pogonią za lajkami. A skoro już jesteśmy przy gonieniu lajków – rok wcześniej (2019), światło dzienne ujrzał dokumentalny tytuł, brzmiący jak sequel poprzedniego – Influencer. W pogoni za lajkami. W reżyserii Lizy Mandelup. Z nominacją w Sundance. I ta produkcja to już bardziej wnikliwa sprawa. Obserwujemy w niej 16-latka z małej miejscowości w Tennessee, który dopiero staje przed szansą zdobycia wielkiej sławy.
Jeśli chodzi o filmy dokumentalne traktujące o podobnej tematyce – tę największa rozpoznawalność zyskała dopiero produkcja HBO Fake Famous (Podróbki sławy) w reżyserii Nicka Biltona. Twórca, który też jest dziennikarzem znanym z wielu książek o problematyce sieci, pokusił się o eksperyment. I postanowił na przykładzie kilku osób pokazać, jak można stworzyć influencera od zera. Niestety ograniczył się praktycznie tylko do zobrazowania ułudy jednego rodzaju sławy. Tej budowanej na ekspozycji luksusowego życia za fasadą rekwizytów i wynajmowanych specjalnie do tego celu ekskluzywnych przestrzeni. A szkoda, bo dziś obserwujących zdobywa się na różne sposoby, a sieciowa sława ma różne oblicza. Nie tylko to sztampowe i krytykowane od dawna, bo zbudowane na fejkowych followersach.
Można by jeszcze wymieniać kilka tego typu produkcji, jak – opisywany już na łamach newonce.net przez Karinę Lachmirowicz – Hype House, poświęcony gwiazdom TikToka. Nie można też pominąć najbardziej typowego przykładu dla całego trendu, czyli mającego niedawno premierę, miniserialu komediowego Behind The Pain. Produkcja stworzona we współpracy z firmą Seon, którą można obejrzeć na YouTubie, poświęcona jest Andrásowi Arato. 76-latkowi znanemu w sieci pod frazą Hide The Pain Harold. Ów Węgier, który oczywiście gra w tej serii główną rolę, to właściciel prawdopodobnie najbardziej znanej twarzy w memosferze. Człowiek ten – przez lata inżynier elektryk oraz DJ w lokalnym radio – zyskał globalną sławę po sześćdziesiątce. Wszystko dzięki sesji zdjęciowej, na którą namówił go fotograf zainteresowany jego plastycznym uśmiechem. Choć Arato zastrzegł, że jego zdjęcia nie mogą być później wykorzystywane do promowania polityki, seksu czy religii, summa summarum, stał się – już jako mem, w Polsce znany pod nazwą Dziwny Pan ze Stocka – obiektem często niewybrednych żartów. Także tych z podtekstem seksualnym. W rzeczonym serialu Arato wyjaśnia jednak, że pod jego twarzą nie skrywa się przypisywany mu ból.
Wiadomość przychodzi na dużym ekranie
Poza tym, że docierają do nas te wszystkie próby obrazowania historii z social media (Social Network to już nowa klasyka), ciekawie jest obserwować, jak internetowa estetyka wpłynęła na sam sposób prowadzenia filmowych narracji. Możemy ją zaobserwować nie tylko we wrażeniowości wyrażanej dynamicznym montażem. Ta upodabnia wiele produkcji pełnometrażowych do teledysków. Tak jakby poszczególne sceny były walczącymi o naszą uwagę filmikami wyświetlanymi w newsfeedzie. Ale wpływ designu i mechaniki internetu dostrzegalny jest przede wszystkim w sposobach na to, jak przedstawiać życie online prezentowanych bohaterów. Jednym z popularnych rozwiązań stało się nakładanie na filmowe kadry ramek z symulacją przychodzących wiadomości. Albo obrazowanie instagramowych zdjęć, pod którymi nabijają się lajki. Widać to w wielu serialach młodzieżowych popularnych platform streamingowych czy produkcjach pokroju Emily In Paris, gdzie główna bohaterka rzekomo zdobywa popularność na Instagramie. Czy w I May Destroy You, w którym Michaela Coel gra rolę królowej Twittera z kontraktem na napisanie książki. Oczywiście perspektywa sieciowej komunikacji obecna jest w kinie od czasów hitowego Masz wiadomość Nory Ephron z Meg Ryan i Tomem Hanksem. A nawet i dłużej. Na pewno ewoluowała też wraz z eksplozją popularności serii Black Mirror (zwłaszcza odcinka Nosedive – dystopijnej, a w zasadzie niemal realistycznej wizji społeczeństwa tworzącego hierarchie na podstawie wirtualnej punktacji). Ale dziś rozwiązania graficzne obrazujące świat social mediów są praktycznie nieodłącznym elementem produkcji filmowych. I to na tyle, że nie powinny już nikogo zaskakiwać.
Choć anglojęzyczny przemysł filmowy coraz śmielej zagląda do rzeczywistości social mediów i eksploruje związaną z nimi problematykę (Oszusta z Tindera), ciągle brakuje wielkich biopiców ludzi-memów czy influencerów budujących swoją sławę wyłącznie w sieci. I nie zdziwiłbym się, gdyby to właśnie Polska przetarła szlaki na tym gruncie. Wszak mamy już swoje tradycje. Tak jak i mamy dziesiątki, jeśli nie setki postaci, które swoją popularność oparły tylko na domorosłym kontencie, tworzonym spontanicznie – często w zaciszu mieszkania. Być może oni czekają na ekranizację. Czego możemy więc wkrótce się spodziewać? Komedii o nosaczach-Januszach? Biografii Krzysztofa Kononowicza w reżyserii Smarzowskiego? A może niszowego dzieła Bodo Koksa przedstawiającego losy Klocucha albo Gracjana Roztockiego? Cokolwiek by to nie było, na pewno wzbudzi ogromne zainteresowanie. Zwłaszcza, że odbiorcy kultowych memów powoli się starzeją. I dostrzegają, że sieciowe zjawiska to nie zawsze efemeryczne błahostki, a kulturotwórcze fenomeny. Memiczny kanon więc wkrótce zamieni się w kanon kultury, do którego sięgać będzie coraz więcej twórców.
Komentarze 0