Człowiek, który uwielbiał Artura Boruca. Mistrz ciętej riposty – konferencje prasowe zamienił w show. Gordon Strachan. Mówiono o nim King Tongue

Zobacz również:TOP 10. Oni mogą wzbogacić ligę. Najciekawsze transfery lata w ekstraklasie
strachan-e1590960550252.jpg
fot. Jeff J Mitchell/Getty Images

Co rusz salwa śmiechu wybuchała w sali konferencyjnej. – A nie mówiłem? – kolega-dziennikarz ze Szkocji nachylił się do mnie, by utwierdzić się w przekonaniu, że jestem zadowolony z występu. Szczerze mówiąc, gadka tego małego rudzielca za stołem była sto razy ciekawsza niż derby Glasgow. Gordon Strachan skradł moje serce na zawsze.

Rok 2008. Artur Boruc, bramkarz Celticu Glasgow, paraduje przed fanami Rangersów w t-shircie z napisem: „God Bless the Pope”. Jego prywatny hołd złożony Janowi Pawłowi II nie podoba się oczywiście protestanckiej części miasta. Pół biedy te gwizdy i wyzwiska, dopiero po meczu zacznie się na serio. Policja musi pilnować porządku, bo po czymś takim naprawdę można mieć kłopoty. W tym mieście nie ma żartów z wiary, to znaczy – są, ale miewają konsekwencje. W moim hotelu w nocy rozlega się telefon: bomba. Stoimy w piżamach i slipach na zewnątrz przez parę godzin, bo ktoś zadzwonił i powiedział, że wysadzi budynek.

Trwa konferencja prasowa. Menedżer The Bhoys, Gordon Strachan, odpowiada na pytania dziennikarzy i trudno się spodziewać, że żaden nie zagadnie o zachowanie Polaka. Strachan wie, że to nie było rozsądne, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, iż sensownym jedynym wyjściem z sytuacji jest rozbrojenie ciężkiej atmosfery. Najlepiej żartem, w końcu ironia to broń, jaką od lat posługuje się bezbłędnie. – To nie jest zły chłopak. Gdyby miał na koszulce napis „God Bless Myra Hindley”, mógłbym mieć problem – nawiązuje do zabójczyni zamieszaną w głośną sprawę „morderstw na wrzosowiskach”. Choć temat jest ciężki, sala wybucha śmiechem. Dziennikarze nawet w takiej sytuacji dostali dowcip, który można zacytować. Strachan urodził się po to, by mówić do mediów bulwarowymi nagłówkami.

CZARNY HUMOR W SZPITALU

Ironia to jego maska. Lubi się za nią schować, ukryć tam swoje lęki, niepewność. Zachowuje się, jakby był jednym z członków „Latającego Cyrklu Monty Pythona”. Robi sobie jaja ze wszystkiego i wszędzie. Kiedy w 2006 roku żywota dopełnia Jimny Johnstone, legenda Celticu, katolicka część Glasgow płacze. Strachan odwiedza byłego znakomitego, filigranowego skrzydłowego w szpitalu. Widząc, że z powodu schorzenia neuronów ruchowych Johnstone steruje wózkiem inwalidzkim za pomocą lewej nogi, rzuca: – Dobrze, że nie masz takiej lewej nogi jak nasz obrońca, Bobo Balde, bo wypadłbyś przez tamto okno. Wie dobrze, że kumpel umiera, stara się jednak do końca go zabawić. Cały Strachan. Czarny humor towarzyszy mu nie tylko w szpitalu. Także podczas wywiadów, oficjalnych spotkań, konferencji, czy na galach. Gdy Szkocka Federacja Piłkarska umiejscowiła Strachana w Galerii Sław w 2007 roku, skwitował to po swojemu: – W naszym „Hall of Fame” są prawdziwe legendy. Ja byłem po prostu całkiem niezłym piłkarzem, który grał z dobrymi zawodnikami. Jestem nieco rozczarowany samym sobą, ponieważ w mowie akceptacyjnej zapomniałem o nich wspomnieć.

SPOTKANIE Z FERGUSONEM

Kokietował. Był świetnym piłkarzem. Byle kto nie mógł zagrać 160 razy w lidze dla Manchesteru United. Zresztą, Strachan kończył karierę dopiero jako 40-latek, w barwach Coventry City. Jednak już na Old Trafford, parę lat wcześniej, zaczynał być cieniem samego siebie. Alex Ferguson, który obejmował wtedy United, stwierdził, że świadomość Strachana, iż nie jest już gwiazdą, nie jest najlepszy, podcinała mu skrzydła. Gordon oczywiście żartował. – Naprawdę nie przypuszczałem, że zapuści się za mną aż tak daleko na południe – mówił, nawiązując do faktu, że Fergie jest jego rodakiem. On sam dorastał w Edynburgu, zanim ruszył na podbój Anglii, strzelał sporo goli dla Aberdeen i Dundee. Przez 12 lat reprezentował kraj. W piłce na zawodowym poziomie zaliczył ponad 600 ligowych spotkań. Miał tylko 168 centymetrów wzrostu, ale dzięki inteligencji, polotowi, potrafił natychmiast skasować każdego oponenta, a czasem i kumpla z drużyny, zwłaszcza gdy czuł, że tamten przerasta go fizycznie. – W szatni potrafił dosłownie zniszczyć twardych chłopaków, chłostał ich swoim niewyparzonym językiem jak batem. Nie bez powodu mówiliśmy o nim King Tongue – wspominał w autobiografii jego menedżer z Leeds, Howard Wilkinson.

POWTÓRZ, CO MÓWIŁEM

Strachan uważał, że śmianie się z siebie to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogą się przydarzyć człowiekowi, szczególnie jeśli jest Szkotem. – Zawsze docieramy jednak do momentu, w którym to inni się z nas śmieją i wtedy już nie jest tak zabawnie – skwitował kiedyś występy reprezentacji na arenie międzynarodowej. Sam jako selekcjoner zawiódł. Lubił zresztą popadać w retorykę usprawiedliwiania się, także jako trener klubowy. Gdy coś nie udawało mu się z Celtikiem, zasłaniał się zmianami w układzie sił, wiernie hołdując zasadzie „kiedyś to było”. – Dawniej Celtic miał czwarty, piąty budżet w brytyjskiej piłce, teraz ma kasę na poziomie Hull City – twierdził dekadę wstecz. Miałem okazję być na jednym z prowadzonych przez niego treningów. Akurat do Glasgow przeniósł się Maciej Żurawski. Napastnik Wisły Kraków był na topie, absolutna gwiazda ekstraklasy. Strachan wziął go w obroty. Rzucił kilka zdań do drużyny, po czym zapytał, czy wszyscy rozumieją. Odparli, że tak. – Tak? No to powtórz! – zwrócił się do „Żurawia”, który oczywiście niewiele zrozumiał, nie dziwię się – sam nie miałem pojęcia, o czym Strachan mówi z paskudnym, szkockim akcentem. łatwiej miał Shunsuke Nakamura. Jemu towarzyszył na każdym kroku tłumacz. Zespół mówił na niego „Mr. Interpreter”.

Strachan przez lata był najchętniej cytowanym menedżerem, a potem także ekspertem telewizyjnym na Wyspach Brytyjskich. Błyskotliwością i puentą dorównywał mistrzom: Billowi Shankly'emu, Brianowi Cloughowi czy George'owi Bestowi. Kiedy opisywał niesamowitą historię z udziałem Kenny'ego Dalglisha, który sięgnął z Blackburn Rovers po mistrzostwo Anglii w 1995 roku, powiedział: – Zawsze czułem, że gdzieś na jakiejś chmurze siedzi scenarzysta, który pisze Kenny'emu historie jego życia. Gdy Zinedine Zidane błyszczał podczas EURO 2004, wypalił w studiu TV: – Niektórzy uważają, że niezasłane łóżko to sztuka, ale dla mnie sztuką jest to, co robi Zizou. Jako menedżer zapatrzony był w Fergusona. Uważał, że w historii sportu nie było lepszego trenera-psychologa. Doceniał to jak testował młodych graczy, jak sprawdzał, czy ich umysły nadają się do udźwignięcia ról, które dla nich rozpisał. Jak oddzielał tych zdolnych do służby w Manchesterze United od tych, którzy się do tego nie nadawali. Miał jednak żal do Fergiego, szczególnie za to, jak rodak potraktował go w pierwszej biografii. – Jego książka powinna być hołdem dla jego osiągnięć, czymś pozytywnym, ale wybrał inną drogę. Nie wysyłamy sobie kartek na święta. Niestety, ale jego paliwem jest gniew – rozkładał ręce rozczarowany.

NAPIS NA NAGROBKU

Nigdy nie dorósł Fergusonowi do pięt jako menedżer. Zawalił totalnie w Middlesbrough, gdzie przepracował 12 miesięcy. Gdy już rozstał się z klubem z miasta smogu, szukał ujścia emocji. Zapisał się na pilates. – Całe to „weź oddech i ustabilizuj” to bzdury – instruktor nie powiedział nam, że powinniśmy wziąć kolejny oddech, więc trzymałem powietrze przez dwie minuty, co prawie mnie zabiło – mówił w jednym z wywiadów. W 2001 roku, żegnając się z Coventry, powiedział serio: – Wiem, jak postrzegają mnie ludzie, ale całe życie byłem ofiara własnej niepewności. Tak wiele razy czułem się bezużyteczny, zarówno jako piłkarz, jak i jako trener. Na konferencjach niezmiennie jednak błyszczał. Dziennikarz po przerwanej serii zwycięstw zapytał go, czy potrafi się z tym pogodzić. – Nie, rozpadłem się jak wrak. Pojadę teraz do domu i zostanę alkoholikiem. Może skoczę z jakiegoś mostu – odparł. Kiedy prowadził Southampton, reporter zagaił: – Gordon, w których obszarach byliście lepsi? – Nie wiem, może w tym dużym, trawiastym? – uśmiechnął się rozbrajająco. Jego najlepszy tekst to jednak zdecydowanie ten wypowiedziany po porażce 0:5 z Artmedią, w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów, ten w którym Boruc siedział na ławce rezerwowych. – Kiedy już umrę, na moim nagrobku będzie napisane: „To nie było tak straszne, jak wieczór w Bratysławie”. Bywały i przyjemne chwile. Jak mistrzostwo Szkocji z Celtikiem. Strachan promieniał ze szczęścia. – Nie brałem nigdy narkotyków, ale to musi być właśnie coś takiego – wypalił do dziennikarzy.

Starał się budować z piłkarzami kumpelskie relacje. Marzył mu się gabinet trenera, w którym stałby fotel będący jednocześnie wykrywaczem kłamstw. Uznawał bowiem, że zawodnicy notorycznie kręcą. Ale raz na jakiś czas naprawdę zakochiwał się w jakimś zawodniku. Tak było z Borucem. Cenił Polaka i wybaczał mu niemal wszystko. I koszulki z papieżem, i wyloty do Warszawy, gdzie spędzał czas z kumplami i nową wtedy miłością. Dziennikarze ze Szkocji ekscytowali się wówczas zdjęciami paparazzi w polskich tabloidach, na których polski bramkarz całował się ze swoją dziewczyną. Strachan postanowił wyhamować ich podnieceni, mówiąc: – Miał wolny weekend. Może robić co chce. Czy wy spędzacie czas ze swoimi dziewczynami? Chodzicie z nimi do kina? Macie ochotę je całować? To właśnie zrobił Artur. Ja wciąż chadzam z żoną do kina i wciąż ją całuję. Nie lubi tego, ale co zrobić. W kwestii miłości Strachan rzadko jednak żartuje. A zna się dobrze na związkach. Od 1977 roku on i Leslie są szczęśliwym małżeństwem.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.