Wszyscy mieliśmy nadzieję na mocny powrót po wakacjach. Przecież Ferrari musiało się przegrupować przez te trzy tygodnie, a Red Bull nie może wrócić już mocniejszy, prawda?
No niestety nieprawda. Mercedes też był w proszku, a zaskakująco mocne było Alpine. Kolejnym zaskakującym pozytywem było ogłoszenie wejścia Audi od 2026 roku, a sytuacja Daniela Ricciardo została odmieniona przez wszystkie przypadki.
Co wiemy po Grand Prix na torze Spa? Sprawdzamy.
Korespondencja z Belgii.
*****
Po prostu dajcie mu już tytuł...
Takiej dominacji jeszcze w tym roku nie widzieliśmy. Max Verstappen wzniósł się na kolejny poziom, a wydawało się to niemożliwe. Jednak w weekend, gdzie kary za jednostki napędowe wyrosły jak grzyby po deszcz, nie powinno to być tak łatwe. Przecież Max startujący z końca stawki nie może wygrać łatwo wyścigu. A jednak może! Już na 18. okrążeniu był on w stanie walczyć o prowadzenie w wyścigu, a potem był w zupełnie innej galaktyce. Latający Holender jechał po ponad pół sekundy szybciej na okrążeniu niż jego kolega z zespołu. O reszcie stawki już nawet nie mówię, bo tam ta dominacja była gigantyczna. Red Bull znowu to zrobił, a najgorsze jest to, że nawet się przy tym nie spocili.
Ferrari natomiast też utrzymało formę. W kwalifikacjach popsuli Charlesowi Leclercowi okrążenie i utrudnili zadanie Carlosowi Sainzowi. Pomylone opony sprawiły, że obaj nie wyciągnęli z okrążeń tyle, ile mieli, a zamieszanie zabrało Leclercowi szansę na zrobienie lepszego okrążenia. W wyścigu Monakijczyk miał pecha, ale też stratedzy postanowili o sobie przypomnieć. Najpierw komiczne rozmowy kierowców z inżynierami i pytanie Leclerca jakie w sumie chce założyć opony. A może jednak chce zostać? W sumie to i tak będziesz piąty.
Jednak crème-de-la-creme to oczywiście koniec wyścigu. Ferrari ściągnęło Leclerca, aby ten na miękkich oponach wywalczył najszybsze okrążenie. Jednak zapomnieli, że nie mają odpowiedniej przewagi nad Fernando Alonso. Charles spadł za niego, a potem na jaw wyszła awaria czujników od prędkości w pitlane. W najgorszy możliwy sposób, bo kosztowała ona go karę pięciu sekund. To w ogólnym rozrachunku zrzuciło go za Alonso.
Strata kierowcy Ferrari do Verstappena w klasyfikacji generalnej urosła do 98 punktów i praktycznie pogrzebała szansę na realną walkę o tytuł. Toto Wolff uważa, że w tym tempie Red Bull zamknie sprawę w najbliższe dwa tygodnie. Trudno się z nim nie zgodzić.
Sinusoida Mercedesa trwa
Wydawało się, że wszystko już jest dobrze. Pole position George'a Russella na Węgrzech, realna walka o zwycięstwo... Demony odeszły, wracamy do gry. Okazało się, że to nie takie proste.
Mercedes stracił osiągi. To jednak nie specyfika toru bądź cokolwiek podobnego. Sam zespół nie wie co się stało. Samochód kompletnie ich nie słuchał i nie byli w stanie tego w żaden sposób naprostować. Zamiast zbliżać się do czołówki, to spadli za rewelacyjne w kwalifikacjach Alpine. W niedziele było lepiej, bo gdyby opony w bolidzie Russella wytrzymałyby trochę dłużej byłby na podium. Jednak Lewis Hamilton odpadł już na pierwszym okrążeniu po kolizji z Alonso po własnym błędzie. Fatalnie przejechany zakręt skończył się kraksą obu panów i zakończył świetną serię wyścigów Brytyjczyka.
Czy to dyrektywa techniczna, która weszła tutaj w życie? Trudno powiedzieć. Część zespołów twierdzi, że to nie miało tak wielkiego znaczenia. W tej grupie jest właśnie Mercedes, a Wolff uważa wprost, że taki spadek osiągów nie jest po prostu możliwy przez małą zmianę w regulaminie. Christian Horner oczywiście nie mógł odmówić sobie szpileczki w jego stronę, mówiąc, że powinien mu za nią podziękować. Przecież to właśnie Srebrne Strzały najmocniej na nią naciskały.
To wszystko jednak zostanie zweryfikowane w ciągu najbliższych dwóch tygodni. W teorii Zandvoort powinno dużo bardziej odpowiadać bolidom Mercedesa, a tegoroczna specyfikacja Red Bulla nie jest tak idealnie ustawiona na holenderski tor. Fakt jest jednak następujący: kiedy już wydaje się, że dominatorzy ery hybrydowej wracają do walki o zwycięstwa, wtedy kolejny raz dzieje się coś złego. Błędne koło trwa.
Koniec sagi z koncernem Volkswagena
Trudno określić, jak długo trwały podchody Volkswagena z wejściem do Formuły 1. Początek poprzedniej dekady to minimum, ale pewnie da się cofnąć jeszcze kawałek dalej. Lamborghini, Porsche, Audi… Wszystkie te marki były wymieniane w kontekście wejścia do królowej motorsportu. Pierwsza pojawiła się ostatnia z nich, a raczej zapowiedziała swoje wejście. To akurat dość zaskakujące, bo to w Ingolstadt sytuacja wyglądała na mniej zaawansowaną. Jednak w piątek z samego rana przedstawiciele Audi wraz z CEO F1 Stefano Domenicalim oraz prezydentem FIA Mohammedem Ben Sulayemem stanęli na scenie. Dumnie, mocno, dosłownie wyglądało to na power stance. Potem oczywiście odsłonięcie showcaru Liberty Media pomalowanego w barwy niemieckiego producenta.
Jeszcze dwa lata temu to było nie do pomyślenia, przecież w końcu Audi wycofywało się z serii z silnikami spalinowymi. Mieli stać się w 100% elektryczni, nawet w motorsporcie. Zresztą to był plan całego koncernu Volkswagena. Przedstawiciele producenta wyjaśnili to w bardzo łatwy i logiczny sposób. Większa moc z hybrydy oraz użycie paliw syntetycznych pozwoliły im na podjęcie tej decyzji. To właśnie myśl o przyciągnięciu nowych producentów do sportu przyświecała F1 oraz FIA przy tworzeniu tych nowych regulacji.
Można więc śmiało powiedzieć – zadanie wykonane. Porsche już majaczy na horyzoncie, gdzie otwarcie spekuluje się o współpracy z Red Bullem. Jeżeli chodzi o Audi – tutaj w grę ma wchodzić kupno Saubera. Ten kilka godzin po konferencji prasowej Niemców ogłosił, że po sezonie 2023 skończy współpracę z Alfą Romeo. Wszystko składa się w jedną całość, ale nie dostaliśmy żadnego konkretu w tej kwestii. Oficjalnie Audi rozmawia z kilkoma potencjalnymi partnerami w Formule 1. Jeden z nich odpadł, bo McLaren kategorycznie zaprzeczył takiej możliwości. Zresztą oni mają inne problemy na głowie.
Kangur wyskakuje z fotela
To, co wisiało w powietrzu od zeszłego sezonu, w końcu się dokonało. Daniel Ricciardo z końcem sezonu 2022 odejdzie z McLarena. Nie jest to zwolnienie, a obustronne rozwiązanie kontraktu. Zgaduję, że tak było taniej, a sam Australijczyk wydawał się mieć tego wszystkiego dość.
Problem unosił się w powietrzu praktycznie od połowy zeszłego sezonu. Ten, który miał być weryfikatorem Lando Norrisa, sam został brutalnie poturbowany. Brytyjczyk bezlitośnie punktuje starszego kolegę z zespołu co weekend, a ten zdaje się nie mieć na to żadnej odpowiedzi. W McLarenie twierdzą, że próbowali wszystkiego, ale nic zdaje się nie działać. Tak przynajmniej mówi ciało zarządzające. Pewni możemy być, że Lando nie czuł się w obowiązku. Zero współczucia i widoczna irytacja całą tą sytuacją. Na sesji z mediami punktował Ricciardo bezlitośnie, mimo będących na miejscu kamer Netflixa.
Co to oznacza dla Ro… Daniela Ricciardo? Z miejsca stał się najgorętszym nazwiskiem na rynku transferowym, to na pewno. Dwa gorsze sezony raczej nie powinny go wyrzucić ze stawki. To zresztą świetnie zobrazował Gunther Steiner. To nie jest tak, że zespoły mogą wybierać z dziesiątek kandydatów. Kierowców z sueprlicencją jest kilku i ta lista jest wszystkim doskonale znana. Alpine, po swoich perturbacjach z Alonso, zostało praktycznie z miejsca połączone ze swoim byłym kierowcą. Haas, będący na wznoszeniu, też może być niezłym pomysłem.
Ricciardo raczej czeka obniżka pensji, bo zmieni się pozycja siły. Przez ostatnie cztery lata to on mógł wysuwać żądania. Teraz może być dokładnie odwrotnie. No, chyba, że poszuka wrażeń poza F1. Sam nawet mówi, że jeśli będzie to konieczne, zdecyduje się na rok przerwy.
Komentarze 0