Kiedy ogłoszono, że osiemnastolatka zostanie najmłodszą autorką utworu towarzyszącego filmowi o przygodach agenta 007, można się było zastanawiać, czy nie spróbuje podejść do bondowskiej spuścizny w podobnie wywrotowy sposób jak zrobiła to Madonna. Nic takiego jednak nie ma miejsca. No Time To Die jest stonowanym hołdem dla sześćdziesięcioletniej historii kultowej franczyzy.
Jedno Die Another Day to i tak za dużo, ale można chyba ostatecznie żałować, że Billie Eilish nie zdecydowała się z większym przytupem wprowadzić Jamesa Bonda w drugą dekadę XXI wieku. Najgorętsza obecnie gwiazda pop na scenie muzycznej w No Time To Die nie wybiega w przyszłość, tylko z szacunkiem ogląda się za siebie.
Pianino? Ślady surf-rockowej gitary, za które odpowiada tutaj Johnny Marr (ex-The Smiths)? Monumentalna orkiestracja (Hans Zimmer)? Wszystkie elementy klasyki zostały elegancko odhaczone.
Krytycy dostrzegają w tym numerze echa Diamonds Are Forever (chyba na hydroksyzynie), wyczuwalna jest pewna ciągłość z tym, co na potrzeby Skyfall i Spectre nagrali Adele i Sam Smith, ale No Time To Die to przede wszystkim najbardziej mroczna i mollowa piosenka do Bonda od lat. Nam od razu przychodzi na myśl dzieło Radiohead, które ostatecznie nie zostało wykorzystane przez Sama Mendesa.
Już za kilka dni Billie zaprezentuje No Time To Die w pełnej krasie podczas Brit Awards. Niecałe dwa miesiące później na ekrany kin trafi Nie czas umierać. To ostatni raz, gdy Daniel Craig działa w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Będziemy tęsknić.