Nie ma sensu streszczać epopei związanej z Cyberpunkiem 2077. Dość odnotować, że CD Projekt Red został pokonany przez własną ambicję i padł ofiarą napompowanego hype'u. Niesmak pozostał, ale czy wraz z Edgerunners doskwiera choć trochę mniej?
Prawda jest taka, że Cyberpunk nie powinien znaleźć się na konsolach starszej generacji. I CD Projekt doskonale o tym wie. Zapowiedziane DLC do gry – w zasadzie nowe otwarcie i próba odzyskania głęboko nadszarpniętej woli po stronie społeczności – na PS4 i Xbox One po prostu nie trafi. Cyberpunk 2077 – w dużym stopniu słusznie – był typowany na tytuł multimedialny. Nie tylko dlatego, że stanowił adaptację leciwego systemu RPG autorstwa Mike’a Pondsmitha, ale ze względu na potencjał mediów towarzyszących. Gdyby tylko premiera – rzeczywiście gotowej – gry przebiegła pomyślnie wraz z Edgerunners, można by mówić o historycznym sukcesie. A tak – anime i potencjalny restart dyskusji o grze to zaledwie początek drogi odkupienia.
Trzeba jednak przyznać, że animacja studia Trigger to niesamowita propozycja. W kategorii cyberpunkowego anime trudno w ostatnich latach znaleźć coś równie efektownego. Owszem – istnieją tytuły o lepszej fabule i głębszej tematyce (choćby ID: Invaded, a nawet Inuyashiki), ale pod względem animacji – jej płynności, kreatywności, dynamiki to jest absolutny top topów. Co nie znaczy, że fabularnie Edgerunners jest niewypałem, choć materiał źródłowy do najwdzięczniejszych nie należy. Cyberpunk Mike’a Pondsmitha był dzieckiem swoich czasów; w pełni zanurzonym w obsesjach lat 80. Orientalizm motywowany był zmianą paradygmatu światowej gospodarki z amerykańskiej na japońską, a całość była mniej rozkminą nad stopniem człowieczeństwa, traconym z każdym kolejnym wszczepem (to bardziej Ghost In the Shell, a nawet – znacznie ciekawsze RPG, Shadowrun), a bardziej – radosnym wygrzewem w dystopijnych dekoracjach. Pod tym względem gra adaptuje materiał dosyć wiernie. Można mieć wiele interpretacji losów Johnny’ego Silverhanda, kilka pobocznych historii też porusza ten temat, ale całość jest dosyć powierzchowna. To nie krytyka Redów, ani Pondsmitha. Po prostu ten smak cyberpunka stawia na styl ponad wszystko i nie ma w tym nic złego. Edgerunners już w ciągu kilku pierwszych odcinków pogłębia uniwersum – mimo, że tempo akcji wymaga ostrzeżeń dla osób cierpiących na epilepsję, a kwestia stylu jest potraktowana śmiertelnie poważnie.
Ale nawet, jeśli to, co dzieje się na ekranie, mocno przyciąga wzrok – najważniejszy czynnik udanego anime – intrygujące postaci – funkcjonuje bardzo udanie. Główny bohater – David, oraz ekipa, z którą się buja, tworzą świetny zestaw. Wjeżdżają co prawda stereotypy (ojcowski zawadiaka, tajemnicza piękność z poranioną przeszłością, szalone pseudodziecko, zwyrol – klasyka gatunku), ale te historie wciągają i angażują równie mocno, co spektakularne sekwencje.
Anime studia Trigger jest brutalne, ale zwroty akcji i efektowne sceny mają odpowiednią podbudowę; fabularną, dramatyczną, kontekstową. To również bardzo barwna seria, korzystająca z palety kolorów równie skutecznie, co Great Pretender czy Diamond Is Unbreakable, a więc produkcje, w których barwy mają ogromne znaczenie. Sama kreska, bazująca na wizji znanej z gry, mieści się w czołówce branżowych standardów, a lekko surrealistyczne zabiegi ocierają się o geniusz znany z Devilman Crybaby.
Edgerunners dobrze wygląda, ale brzmi również porządnie. Japońska wersja językowa znacząco góruje nad angielskim dubbingiem (norma przy anime), ale ten nie jest zły, a na pewno daleki od cringe'u. Muzyka jest dość różnorodna: Franz Ferdinand w czołówce, zawadiacki rock, szczypta punku, sporo elektroniki i… polskie reggae. Nie sądziłem, że jesteśmy w wymiarze, gdzie w jednym zdaniu można wymienić Dawida Podsiadłę, Akirę Yamaokę i Earth Traxa, ale to właśnie trzeba zrobić. Ten rozstrzelony soundtrack jest najczęściej dopasowany emocjonalnie do scen, choć zdarza się, że muzyka (wyjątkowo głośno wmiksowana w całość) lekko rozprasza. O dziwo – wspomniane polskie reggae nie jest temu najbardziej winne.
Romanse branży gamingowej i filmowo-serialowej to żadna nowość. Mieliśmy próby nieudane (pamiętacie Assassin's Creed z Michaelem Fassbenderem?), ale doświadczyliśmy również jakościówy (Arcane!). Jak w tym wszystkim sytuuje się Edgerunners? Zdecydowanie po stronie niespodzianek. Coś, co mogło być wydmuszką obliczoną na wzmożenie zainteresowania grą – broni się samo. W internecie krąży wiele opinii, że to serial o wiele lepszy niż pierwowzór. Co jest atencyjną hiperbolizacją. Bo porównywanie dwóch tak różnych form rozrywki jest zadaniem karkołomnym, a i ciągłe dissowanie Cyberpunka 2077 to shitposting w kiepskim guście. Jasne – CD Projekt Red przesadziło z marketingiem, zawaliło kwestię last-genowych wersji i tropienia bugów. Ale po patchach, na odpowiednim sprzęcie to wciąż kapitalna rozrywka. Edgerunners spełniła się jako narzędzie promocji tytułu, który właśnie zaliczył skok w liczbie grających. I to nie byle jaki, bo o 300%.
Jednak przede wszystkim wygrywa jako samodzielne anime, które z powodzeniem może powalczyć na bardzo konkurencyjnym rynku. Cyberpunk to stylistyka, na której łatwo się przejechać, spłycić temat albo nie dostarczyć odpowiednio zaawansowanej produkcji pod względem technicznym. Ale Edgerunners uniknęło tych wszystkich pułapek. Jeśli to początek drogi do odkupienia dla Cyberpunka 2077, może czekać nas wielki finał!
Komentarze 0