Czy ekranizacje gier mają sens? „Uncharted” to mocny argument przeciwko

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
Uncharted film Tom Holland movie Mark Wahlberg
fot. Sony Pictures

W chwilach imponującej akcji, na imaxowym ekranie i nagłośnieniu, film Uncharted potrafi sprawiać przyjemność. Jest odpowiednio efektowny, relatywnie zwarty pod względem tempa, bez dłużyzn będących plagą współczesnych blockbusterów, które z jakiegoś powodu celują w czas trwania dłuższy niż 90 minut.

Jednocześnie, nawet nie z tyłu głowy, a raczej przy samym czole, bezustannie kołotała mi się myśl, że oglądam coś absolutnie zbędnego. Efekt procesu, który jednej stronie służy w stopniu ograniczonym, a drugą po prostu ściąga w dół. Nie da się ukryć, że kiedy gry sięgały po filmowe ambicje – niezależnie od tego, czy mówimy o Final Fantasy z lat 90. XX wieku, czy nowoczesnych tytułach w rodzaju The Last Of Us, God Of War lub Uncharted właśnie – było więcej pozytywnych aspektów takiej decyzji, niż negatywnych.

Po drugiej stronie, kino na gamifikacji tylko traci, pozbawiając się największej wartości tego medium, czyli interaktywności. Gry to naprawdę młoda forma rozrywki, wciąż przechodząca burzliwy okres dorastania. Filmowe patenty zasilały ją w różnym stopniu od samego zarania, aczkolwiek śmiem twierdzić, że bardzo niewielu grom udało się osiągnąć poziom dobrego filmu pod względem dialogów czy reżyserii scen. Nie ma w tym nic złego, bo wszelkie niedoróbki nadrabia się interaktywnością. Samym faktem, że mamy kontroler, pada i klawiaturę w dłoniach i jesteśmy obecni w świecie gry, mając przemożny wpływ na to, co się dzieje (a przynajmniej jego iluzję).

Film Uncharted jest o tyle intrygujący, że ekranizuje grę mocno zainspirowaną filmami, dokonując wyjątkowego domknięcia kulturalnego okręgu. To gest cyniczny, zbędny i ostatecznie nieudany, niezależnie od rozmachu spektaklu prezentowanego na ekranie. Abstrahując od chęci zysku, jedynej motywacji istnienia filmu Uncharted, nie sądzę, że potrzebujemy ekranizacji gier, a na pewno nie w formie, którą widzieliśmy do tej pory.

Dla osób, które o Nathanie Drake’u dowiedziały się dopiero z filmowego plakatu: Uncharted to seria gier ekskluzywnych dla konsol Sony, ikona generacji PlayStation 3 (z finałem na PS4), mocno zainspirowana Indianą Jonesem i innymi filmami przygodowymi. Odwiedzamy efektowne i egzotyczne lokacje, szukamy legendarnych skarbów, dużo skaczemy, jeszcze węcej strzelamy (co jest najsłabszym elementem serii). Nathan Drake, główny bohater, to złodziej o szczerym sercu, otoczony ferajną, która czasem sięga po zdradę i poddaje się nieufności, ale ostatecznie tworzy skuteczną drużynę gotową szukać artefaktów i odpierać ataki ziomków z najemniczej fabryki klonów. Przy okazji, ekipa wymienia zabawne uwagi i rzuca żarcikami, tworząc lekką atmosferę, mimo setek, jak nie tysięcy martwych ciał, które po sobie pozostawia.

Kamera udająca perspektywy znane z konsoli to największy element komiczny tego tytułu, ale chyba niezbyt zamierzony.

Uncharted to rozrywka lekka i przyjemna, a deweloper Naughty Dog sięgnął po szereg środków, które zmieniły branżę, kierując ją w stronę filmowej prezentacji z wyjątkowym rozmachem. To nie tylko zapierające dech w piersiach lokacje, ale wiarygodny i naprawdę dobry voice acting. Do tego dynamika i jakość dialogów oraz całkiem nieźle wyreżyserowane cut scenki. W kategoriach filmowych to co najwyżej dolne stany porządnego rejestru, ale na tle innych gier to zupełnie inna jakość.

Jak się zatem zabrać do ekranizacji takiego tytułu? Przecież gdzieś czai się rdzeń dobrego filmu przygodowego, który po prostu należy wyciągnąć na wierzch, wygładzając nierówności wynikające z kompromisów poczynionych na rzecz interaktywności. Ale film Uncharted – jak zresztą wiele innych growych ekranizacji przed nim – popełnia sporo kardynalnych błędów, których można było uniknąć. Najgorszą strategią przy projektach tego typu jest wprowadzanie elementów z gry na siłę. Pomyślcie o typowej lokacji jakiegoś segmentu gry Uncharted. Mamy kilka potencjalnych ścieżek przejścia, porozkładane skrzynie, czy inne murki, za którymi można się chować. Czy to żeby bezpieczniej strzelać, czy tworzyć zasadzki. To oczywiście miejsce o wewnętrznej logice, ale podporządkowanej nie realizmowi, a gameplayowi. A teraz pomyślcie o podobnej lokacji, ale w kontekście filmowym. Jej wyrazista sztuczność wybijałaby od razu z rytmu oglądania, burzyła jakąkolwiek iluzję na jakiej zasadza się kino.

Film Uncharted robi to notorycznie. Konstruując i prezentując swoje sceny imitujące grę, co kończy się irytująco nienaturalnymi lokacjami, komicznymi sekwencjami wspinania się w przesadzonych pozach, czy sytuacjami jawnie zainspirowanymi QTE (quick time event – moment, w którym należy szybko nacisnąć przycisk wyświetlony na ekranie), rozbijającymi płynność akcji. W grze to żaden problem, w końcu ograniczenia animacji oraz design podporządkowny gameplayowi są elementami naturalnie wpisanymi w tę rozrywkę. Film nie ma takich limitów, bo jednak grają w nim prawdziwi ludzie, poruszający się po prawdziwych przestrzeniach. Nawet jeśli robią to na tle green screenu. Takie dosłowne cytaty mają jasny cel – przysporzenie radości fanom i fankom.

Ale czy rzeczywiście to taka radość, oglądać grową koślawość odtwarzaną przez ludzi z krwi i kości? Sądząc po bardzo sporadycznych reakcjach innych ludzi w kinie – ewidentnie znających temat Drake’a i ekipy – niekoniecznie. Kamera udająca perspektywy znane z konsoli to największy element komiczny tego tytułu, ale chyba niezbyt zamierzony. Kinowe Uncharted zawodzi również na polu dialogów, z których konsolowa seria jest znana. Tom Holland jako Nate i Sophia Ali w roli Chloe Frazer robią, co mogą – czego nie mogę powiedzieć ani o Marku Wahlbergu i Antonio Banderasie – ale scenariusz nie daje im wielkiego pola do popisu. Oczywiście, w grach dialogi nie wychodziły poza poziom, który nazwałbym porządnym Marvelem, ale tutaj swoim brakiem wyrazu wołają o pomstę do nieba. Za to Tom Holland naprawdę często chodzi bez koszulki. Myślcie o tym, co chcecie.

Czy growe ekranizacje mają sens? Takie jak Uncharted na pewno nie. Poza sporadyczną i powierzchowną radością dla fanów i fanek, dla publiczności nieobeznanej z tematem to raczej standardowy do bólu blockbuster z dziwactwami, które będą dla niej zagadkowe. Dlaczego ktoś skacze w taki sposób? O co chodzi z rozkładem skrzynek w tym pomieszczeniu? Czemu oni tak obracają ten notatnik i patrzą tak nienaturalnie? Nie mam wątpliwości, że z Uncharted dałoby się zrobić naprawdę solidny film przygodowy, których nigdy mało. Niestety, ale kotwica gry ciągnie w dół całe przedsięwzięcie.

W grach dialogi nie wychodziły poza poziom, który nazwałbym porządnym Marvelem, ale tutaj swoim brakiem wyrazu wołają o pomstę do nieba.

Growe ekranizacje mają rację bytu w dwóch opcjach. Kiedy są propozycją kierowaną do specyficznej publiczności, bez zbytnich kompromisów na rzecz tych, którzy o grze nie mają pojęcia. To tytuły w rodzaju World of Warcraft, czy kapitalnej animacji Dragon Quest: Your Story, które bezwstydnie nic nie tłumaczą, za to nagradzają wiedzę nabytą w grach. Drugie wyście to potraktowanie materiału źródłowego jako inspiracji. Platformy, z której można wybić się do samodzielnej produkcji, przede wszystkim będącej filmem, dopiero w dalszej kolejności nagrodą dla fanów za wierność. Tak zadziałał choćby Detektyw Pikachu, ale trudno znaleźć inny, równie udany przykład.

Niestety, dla studiów filmowych ekranizacje gier to wciąż słabo motywowane produkcyjniaki. A szkoda, bo wiele uniwersów, które znamy z konsol i komputerów wręcz błaga o zaprezentowanie na wielkim ekranie. Interaktywność potrafi nadrobić naprawdę sporo, ale sztywność dialogów, generyczność cut scenek, czy nienaturalne animacje to ciągle coś, z czym większość gier ma problemy. Z drugiej strony, nie wiem, czy w ogóle potrzebujemy ekranizować gry. To medium ma swoją specyfikę, obszary, które są unikalne w skali całej kultury i rozrywki. Ich multidyscyplinarność – połączenie gameplayu, dźwięku i muzyki, wizualnego spektaklu, a czasem i świetnej literatury – jest nie do powtórzenia poza oryginalnym kontekstem. Tak, filmy mogą zaoferować grom naprawdę wiele, szczególnie pod względem reżyserii i dynamiki dialogów, ale czy gry mogą coś dać filmom? Być może, ale Uncharted jest tutaj bardzo słabym argumentem.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz, muzyk, producent, DJ. Od lat pisze o muzyce i kulturze, tworzy barwne brzmienia o elektronicznym rodowodzie i sieje opinie niewyparzonym jęzorem. Prowadzi podcast „Draka Klimczaka”. Bezwstydny nerd, w toksycznym związku z miastem Wrocławiem.
Komentarze 0