Czy Gruby Mielzky zdradził prawdziwy hip-hop?

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
Bez tytułu.png
Fot. 2020club - "Malibu Barbie"

Mielzky to zdrajca, bo ma wielkie jajca – taka parafraza jednej z najbardziej absurdalnych rymowanek mojego dzieciństwa ciśnie mi się na usta, ilekroć trafiam na sieciowe rozliczenia udziału Grubego w „Malibu Barbie”. A trafiam na nie od kilku dni naprawdę często.

Od jakiegoś czasu mam totalny, chorobliwy wręcz odrzut od trueschoolu. Zdiagnozowałem go jakoś pod koniec zeszłego roku, sprawdzając równolegle Pełnię Amatowsky’ego i trzypłytową kompilację Respect for Tape, za którą odpowiada Grędziu. Stężenie kombatanckiego zrzędzenia na obu tych krążkach jest nieznośne i kiedy po raz kolejny ktoś mi gada w głośniku o tym, jak to słuchał pierwszego Smif-n-Wessun na wysłużonym walkmanie w dziewięćdziesiątych, to mnie wzdryga i trzęsącym się paluchem próbuję jak najszybciej trafić wreszcie w przycisk FWD>>.

Najprawdopodobniej dzieje się tak dlatego, że sam miałem Dah Shinin’ na taśmie i zdarłem ją do przezroczystości, wkręcając się w relacje Teka i Steela z wstrząsanego wystrzałami Bucktown. O ile jednak dla większości gości na tych dwóch projektach czas ów wydaje się być zupełnie niewzruszonym punktem odniesienia i synonimem najwspanialszych, najlepszych dni, o tyle dla mnie po prostu... jest. Czas ten mnie w ogromnej mierze ukształtował, wpoił szereg zasad, którym wciąż hołduję i wiele do dziś pielęgnowanych zajawek we mnie zaszczepił.

Czas ten był jednak równie wspaniały i dobry, jak trudny i problematyczny: czas pierwszych wolnych na dyskotece, pierwszych pocałunków i pierwszych piw wypitych w parku pierwszego dnia wiosny. Ale też pierwszych wezwań rodziców do szkoły, pierwszych zrzutów po amfetaminie i pierwszego pogrzebu naprawdę bliskiego kumpla. Było, minęło; i choć na nic bym tego nie zamienił, bo nie byłbym sobą, gdybym tego wszystkiego nie przeżył, to też za nic bym do tego nie chciał wrócić. Podobnie jak (wiecznie młody) Eros mam przejaraną banię i mało z tego pamiętam / Przy dźwiękach z jamnika zjarałem pierwszego skręta / Tak, to dawno temu; jakoś nie mam sentymentu.

Czym się różni hip-hop od rapu?

Hip-hop mnie wychował, wyedukował i wyposażył na przyszłość, nauczył mnie samowystarczalności, konkurencyjności i otwartości. Wpoił pogardę do systemu, kopiowania i dawnego modelu gwiazdorskiego, względem którego możesz latami robić dokładnie to samo i jeszcze świętować to na antenie państwowej telewizji w formie tak zwanego benefisu (tfu!). I choć to wszystko zrobił właśnie hip-hop – ponadmuzyczna kultura stylu, skillu i dumy z tego, skąd się jest – to już w latach dziewięćdziesiątych rap był czymś nieporównywalnie większym i głośniejszym niż DJ-ing, graffiti i breakdance.

Dziś ten właśnie hip-hop jest jedną z rozlicznych kieszonek w nieskończenie pojemnym worze, do którego rozmiarów rozrósł się w międzyczasie rap. Niektórzy nazywają go boom-bapem (co jest dosyć kuriozalne względem całego pierwszego oldschoolu i początków nowej szkoły z rozdania Run-DMC i Public Enemy, Rakima i KRS-One’a), inni złotą erą (co też jest dosyć zabawne, bo termin ten z początku określał lata 1986-93, czyli wspomnianą pierwszą nową szkołę), a większość – trueschoolem, prawdziwą szkołą najprawdziwszego hip-hopu, jedyną słuszną drogą w całym tym rymowano-bitowym zamieszaniu, którego świadkami jesteśmy od co najmniej ćwierć wieku. I wspaniale, i dobrze.

Cieszę się z każdego, kto ze stylem, skillem i dumą będzie po wsze czasy rapował o czterech elementach do wtóru samplowanego bitu, bo rośliny bez korzeni zazwyczaj umierają, a starzy Jamajczycy uczyli mnie zawsze tego, że knowledge is power. I niech oni też po rapersku zaczepiają, podszczypują i gryzą wszystkich tych, którzy im z jakiegokolwiek powodu podpadną (czołem, Mielzky), bo jestem głęboko przekonany o tym, że rywalizacja jest jednym z najważniejszych powodów tak wielkiej żywotności i witalności rapu.

Mam jednak nieodparte wrażenie, że znienawidzone przez pierwsze pokolenie krajowych MC’s, do znudzenia powtarzane przez dyletanckich dziennikarzy pytanie o to, czym się różni hip-hop od rapu, padło chyba w Polsce zbyt mało razy.

O ile bowiem w języku angielskim termin to rap istniał na lata przed tym, jak DJ Kool Herc zagrał swoje pierwsze block party, o tyle hip-hop narodził się właśnie wtedy. A jeśli już hip-hop mielibyśmy rozumieć jako termin jakkolwiek muzyczny, to ja bym szukał jego definicji w twórczości ludzi, którzy rzeczonej kulturze na różne sposoby hołdują i ją pielęgnują. I tu znów pojawia się problem, bo ogrom 90'sowych raperów miał w głębokim poważaniu DJ-ing, graffiti i breakdance, a to przecież oni są niewzruszonymi idolami większości trueschoolowców. Wszyscy oni byli jednak reprezentantami Hip-Hop Generation, który to termin swoją (wybitną!) książką Can't Stop Won't Stop: A History of the Hip-Hop Generation rozpowszechnił Jeff Chang. A więc da się to jakoś wszystko pokleić i widzieć nawet w takich eksperymentatorach jak Busta Rhymes czy ODB wzorce prawdziwego hip-hopu.

Świadkowie hip-hopu

Kiedy więc przyjmiemy takie rozróżnienie, nagle okazuje się, że krytykowanie współczesnego trapu przez trueschoolowców opiera się dokładnie na tym samym, co oburzenie fanów Dylana w momencie, kiedy sięgnął on po gitarę elektryczną, czy też zderzenie miłośników rocka progresywnego z punk rockowcami. Ktoś się poczuł obrażony, bluzgi i butelki poleciały w stronę sceny i wszyscy rozeszli się do swoich stref komfortu, a niektórzy nawet je w tych rewolucyjnych momentach zmienili. Dziś każdy z tych okresów, czy też stylistyk, jest klasyczny, a jego miejsce w hierarchii jakości zależy tylko i wyłącznie od czyichś subiektywnych gustów.

Prawdziwy hip-hop to jest wiara, wokół której wyrosła przez lata sekta swoim radykalizmem przypominająca niektóre ruchy chrześcijańskie.

Dobrze wiem, że w świecie realnym wszystko jest dużo bardziej skomplikowane niż na płaszczyźnie wyekstrahowanych z codzienności, czystych definicji. Young Leosia rapuje przecież, że miksuje ten hip-hop, Griselda robi post-trapowy, nie zawsze samplowany rap (to swoją drogą również zabawne, że w GFR tyle sierot po latach dziewięćdziesiątych widzi ostatnich sprawiedliwych, a chłopy – i dziewucha – tak w sposobie nawijki jak i w dobieranych bitach nigdy by nie mieli szansy tak zabrzmieć, gdyby amerykańska scena nie skręciła wcześniej na południe), a niektórzy zmieniają swoją estetyczną afiliację jak rękawiczki. Bez względu na to jednak, jakie zamieszanie by nie panowało na tym rymowano-bitowym rynku, korzystanie z rzeczonego podziału naprawdę może upuścić mnóstwo złej krwi i poluźnić niejedne z założenia przecież u niektórych luźne gacie.

Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że moment zderzenia krajowej starej szkoły z nową mamy już za sobą, okazuje się, że jedna niewinna czwórka jest w stanie doprowadzić fanów prawdziwego hip-hopu do szewskiej pasji. Znów padają takie słowa jak wstyd, komercja i zdrada. Znów się ktoś czuje oszukany, ktoś się zagotuje, a ktoś inny naubliża. Bo prawdziwy hip-hop to jest wiara i o ile czyjejś wiary nie mam naprawdę żadnego moralnego prawa osądzać, o tyle wokół tej wiary wyrosła przez lata sekta swoim radykalizmem przypominająca niektóre ruchy chrześcijańskie. Sekta, którą – podobnie jak każdą inną instytucję – czuję się w pełni uprawomocniony, żeby rozliczać, krytykować i odsądzać od czci i wiary.

Zwrotka Mielzkiego na Malibu Barbie w moment ekskomunikowała go z łona kościoła, a żalom, gniewom i innym uszczypliwościom nie ma wciąż końca. Kojarzy mi się to z chwilą w której inny z niedawnych głosicieli jedynej słusznej doktryny, Otsochodzi, wypuścił Nowy kolor. On też zdradził swoich wyznawców, a to, że SLAM nie był żadnym hołdem dla prawdziwego hip-hopu, tylko efektem jego fascynacji bardzo popularną wtedy Pro Erą już nikogo za bardzo nie interesowało.

Świadkowie hip-hopu bardzo chętnie rozmawiają o hip-hopie, ale na swoich jedynych słusznych zasadach. Mają swoje niewzruszone interpretacje kanonu, swoje dogmatyczne złote zasady i swoje internetowe strażnice. Bardzo chętnie przyjmują w wiecznie otwarte ramiona wszystkie zbłąkane trapowe duszyczki, bo wiedzą, że człowiek może przecież pobłądzić i w ogóle zmiennym jest. Ale ten ruch zawsze ma jeden słuszny wektor i gdy następuje w drugą stronę, to kończy się sądem kapturowym. Niby ktoś się ucieszy, że zaprzaniec Otso znów nagrywa pod bit Returnersów, ale krzywda nigdy już nie zostanie mu wybaczona. Na pewno ktoś sprawdzi jeszcze w przyszłości kolejny krążek Mielzkiego, ale wstyd towarzyszący widzeniu go u boku Young Leosi z lalką w ręku już zawsze będzie rysą na jego dotychczas nieskazitelnym wizerunku.

Należy się zmieniać, by jakim jest się pozostać

O ile jednak z sektą tą nigdy nie było mi po drodze, o tyle do niedawna widziałem ją w roli tak paląco dzisiaj potrzebnej opozycji wobec coraz bardziej upopionego, zmerkantylizowanego głównego nurtu. W roli nieco zbyt radykalnych, ale jednak dzielnych i godnych szacunku żołnierzy walczących z systemem, kopiowaniem i dawnym gwiazdorskim modelem. Obrońców samowystarczalności, konkurencyjności i… no, dobra, otwartości – wbrew temu, czego uczyło A Tribe Called Quest, to oni nigdy nie strzegli, albo robili to na swoich na wskroś fanatycznych zasadach.

Rap bowiem jest w przeważającej mierze robiony przez ludzi młodych, którzy ewoluują czy wręcz rewolucjonizują się często nawet jednego dnia.

Dziś natomiast coraz częściej jawią mi się oni w roli wspomnianych już tu świadków hip-hopu. Kijem chcących zawrócić bieg dziejów ekstremistów, których gros jest xeroboyami, a benefis któregoś dawno przebrzmiałego MC jest dla nich najżarliwiej obchodzonym świętem. Ich ulubione nowe płyty brzmią jakby zostały nagrane trzydzieści lat temu, a ich desperację w tym względzie najlepiej obrazuje wspomniany już tu kult Griseldy, która w latach dziewięćdziesiątych zostałaby gremialnie wyszydzona za powtarzanie słów, dziecięcy głos Westside Gunna i te bity bez bębnów. Ich nostalgia za minionymi czasami pozwala w mig zapomnieć o dawnych środowiskowych zależnościach i w jednym szeregu stawiać powszechnie wówczas odżegnywanego od czci i wiary Liroya ze Wzgórzem Ya-Pa-3, Kalibrem 44 czy Molestą.

Ich niechęć do współczesnych odmian rapu pozwala im natomiast ganić młodych dokładnie tymi samymi słowami, które słyszeli od pokolenia swoich rodziców. Prędko zapomnieli, jak Wall-E z Kasty rapował o tym, że należy się zmieniać, by jakim jest się pozostać. Są pierwsi, by osądzać każdą ewolucję czyjegoś stylu, brzmienia czy też światopoglądu. Przypadek Mielzkiego skłania mnie tymczasem do twierdzenia, że tu również pokutują stare, niewzruszone i przez nielicznych podważane zasady, a szczególnie ta, że raper ma mówić PRAWDĘ. Jeśli ma siedemdziesiąt groszy w kieszeni, to nie ma prawa powiedzieć, że ma złotówkę, jeśli jest z podwarszawskiego Sulejówka, to nie może rapować o tym, że jest ze stolicy, a jeśli raz się przyznał, że jest odważny, to już takim musi pozostać do śmierci, nawet jakby w międzyczasie dorobił się nerwicy lękowej i PTSD.

PRAWDA wyłożona pod bit jest bowiem niewzruszona – nie ewoluuje wraz z człowiekiem, bo przecież została zapisana na (wirtualnej dzisiaj zwykle) taśmie i to względem niej człowiek powinien kontynuować swoją dalszą egzystencję przez kolejne lata czy wręcz dekady. W innym wypadku zdradził, okrył się wstydem i zapewne zrobił to względem brudnych, babilońskich pieniędzy.

Przykładów podobnych wolt można się natomiast doszukać już w pierwszych latach krajowej sceny, a ich najbardziej jaskrawym przykładem jest kanoniczne Wzgórze, które na swojej pierwszej płycie rapowało Za dużo wódki, za mało powietrza / Libacja, tak bawić się nie trza, a ledwie trzy lata później zrobiło wersję nowoczesną, której refren stał w całkowitej sprzeczności z tym zakazem: Za mało wódki, za dużo powietrza / Libacja; tak bawić się nie trza. Rap bowiem jest w przeważającej mierze robiony przez ludzi młodych, którzy ewoluują czy wręcz rewolucjonizują się często nawet jednego dnia.

Ważną rzeczą, której często nie rozumieją słuchacze, jest to, że płytę tworzy się pewien okres czasu i może też być tak, że na tym samym albumie w jednym kawałku powiem, że jebać narkotyki i liczy się tylko miłość, a w innym, że chcę tylko narkotyków i dziwek. I to nie znaczy, że jestem fałszywy, tylko że w pewnym momencie święcie wierzyłem w tę miłość, a później się na niej na przykład zawiodłem i chciałem się tylko naćpać i poruchać. Ta treść może być czasami sprzeczna i pewnie na mojej płycie też się pojawią takie rozbieżności, bo po prostu robiłem ją 2 lata i przez ten czas mój umysł i to, jak myślę, mocno się zmieniało – na moment przed wydaniem płyty To ziomal mówił mi w 2018 roku Żabson i to chyba najlepsze podsumowanie tej kwestii.

Szczególnie w czasach, w których rap jest nagrywany nieporównywalnie bardziej spontanicznie niż w latach dziewięćdziesiątych, czasach prawdziwego hip-hopu. Hip-hopu, który dawno już stracił monopol na rap, ale wciąż ma się świetnie, hip-hopu, z którym Mielzki nieraz jeszcze pewnie wejdzie w dialog, hip-hopu, który jest w moim serduszku zapisany wielkimi złotymi literami i na pewno jest mi DUŻO bliższy niż Malibu Barbie. Bo znów wychodzi na to, że staję w obronie czegoś, czym sam się nie jaram i czego nie słucham. Taka to już moja natura, dużo we mnie przekory i szacunku dla drugiego człowieka, poważania, o którym ta branża i jej odbiorcy zazwyczaj zupełnie nie pamiętają. Obie te cechy w ogromnej mierze zaszczepił mi hip-hop.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.
Komentarze 0