Jak to się stało, że rozwiązanie stricte militarne jest dziś fundamentem naszej egzystencji? Czy twórca Internetu mógł przewidzieć jego rozwój? Czy byłoby możliwe, że coś takiego jak Internet nigdy by nie powstało?
Autor tekstu: Rafał Pikuła.
Tak się niestety składa, że wojna jest krwawą matką wynalazków. To przemysł wojenny stoi za rozwojem lotnictwa i motoryzacji. Modne Ray-Bany debiutowały na wojennym szlaku. A z produkowanych przez przez firmę Kimberly-Clark podpasek jako pierwsze korzystały pielęgniarki frontowe podczas I Wojny Światowej. Nie dziwi zatem, że za powstaniem Internetu również stoi wojsko.
W czasie Zimnej Wojny Amerykanie obawiali się konfliktu atomowego, który mógłby doprowadzić do zerwania łączności. Rozwiązaniem miała być szybka, zdecentralizowana i nieposiadająca punktu centralnego sieć komunikacyjna. Efektem był ARPANET, praszczur Internetu.
ARPANET swoim zasięgiem obejmował uniwersytety w Los Angeles, Stanford, Santa Barbara oraz Utah. Był zamkniętą siecią, do której dostęp miało bardzo wąskie grono. Przełomem okazało się stworzenie protokołu TCP/IP. Umożliwiło to kontrolę przepływu danych (TCP), a także przypisanie każdemu urządzeniu w sieci adresu (IP). I, co chyba najważniejsze, sprawiło, że awaria jednego elementu nie blokowała całości transmisji. Dzięki rozwojowi sieci ARPANET stał się powszechny w wojsku i na uczelniach amerykańskich.
W historii bywa jednak tak, że to, co ma ułatwiać wojenną egzystencję, szybko trafia do świata biznesu, który przerabia udane patenty na produkty. Najczęściej finalne rozwiązania znacznie różnią się od militarnych prototypów, co nie dziwi, bowiem komercyjna grupa odbiorców jest dużo bardziej wybredna niż gnijący w błocie i słocie wojacy. Tak było z Internetem.
Baran z sieci
Wracamy jednak do fundamentalnego pytania. Po co powstał Internet? ARPANET uruchomiono w 1969 roku w szczycie rewolucji seksualnej, więc teza twojej katechetki, mówiącej o tym, że Internet powstał, by gorszyć i siać zgniliznę moralną, ma pewne podstawy. Co ciekawe, głównym twórcą ARPANETU był Żyd polskiego pochodzenia.
Paul Baran, bo o nim mowa, urodził się 29 kwietnia 1926 r. w Grodnie, ale już dwa lata później wraz z rodziną wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Pomimo biedy, w której dorastał, udało mu się ukończyć studia na Uniwersytecie Drexel w 1949 roku. Z tytułem inżyniera elektryka zatrudnił się w firmie Eckert-Mauchly Computer Corporation, gdzie zajmował się sprzętem komercyjnym, m.in. pra-komputerami ENIAC i UNIVAC. Ten drugi kosztował wówczas około miliona dolarów, wymagał specjalnego pomieszczenia z własnym, niezależnym zasilaniem, ważył 13 ton i pobierał 125 kilowatów mocy.
Uzyskawszy tytuł magistra w 1959 roku, Baran podjął pracę w ośrodku badawczym RAND Lotnictwa Stanów Zjednoczonych w Santa Monica. Tam doszedł do koncepcji, która jest podstawą działania Internetu: sieć nie może być scentralizowana. Jeśli odetniesz kawałek ludzkiego mózgu, inna jego część przejmie funkcje, które zostały odcięte – miał usłyszeć Baran od jednego z neurochirurgów. I z tą wizją rozwijał ARPANET. Co ciekawe, Baran nie był bezkrytycznym entuzjastą nowej sieci. Już 12 listopada 1966 r. New York Times pisał na pierwszej stronie: Inżynier obawia się, że technologia może prowadzić do zniewolenia.
Póki co Internet był rozwiązaniem, o którym mało kto słyszał. Nawet Stanisław Lem, który przewidział wiele wynalazków (m.in. czytniki e-booków) nie mógł przypuszczać, że za kilkadziesiąt lat za pomocą sieci będziemy rozmawiać, pracować, uczyć się, kochać i nienawidzić.
Koniec historii i początek Internetu
W 1989 roku Francis Fukuyama publikuje na łamach pisma The National Interest swój słynny esej Koniec historii?. W tym samym roku powstaje też protokół WWW. Te dwa zdarzenia łączy bardzo dużo. To po 1989 roku, gdy skończyła się historia, upadł Związek Radziecki, wolność odzyskiwały państwa postkomunistyczne, dynamicznie rozwijały się kraje Dalekiego Wschodu, panowało przekonanie, że wolność jest wartością nadrzędną. Internet – jako medium powszechne, tanie i łatwo dostępne – miał służyć połączeniu ludzi i narodów, swobodnemu przepływowi myśli i idei.
Przekonanie Fukuyamy, iż proces historyczny w pewnym sensie zakończył się wraz z upadkiem komunizmu i przyjęciem przez większość krajów systemu liberalnej demokracji, zaś liberalna demokracja oraz rynkowy porządek gospodarczy mają być najdoskonalszym z możliwych do urzeczywistnienia systemów politycznych, jak ulał pasowało do wolnościowej wizji Internetu. Ten jawił się na przełomie lat 80. i 90. jako medium idealne dla demokracji. Można powiedzieć, że w tamtym czasie panowała wiara w to, że Internet powstał, aby nieść ludziom oświatę. I faktycznie, na początkach Internetu jaki znamy, była szansa stworzenia z niego medium demokratycznego, taniego, szybkiego, powszechnie dostępnego. Niestety z rozwojem sieci było tak, jak z rozwojem kapitalizmu. Pozbawiony konkurencji, oddany w pełni w ręce wolnego rynku przerodził się karykaturę agory. O tym, jak z pięknej idei uczyniono maszynkę do robienia pieniędzy, napisano już wiele. Rana Foroohar, publicystka Finacial Times, w niedawno wydanej w Polsce książce Nie czyń zła. Jak Big Tech zdradził swoje ideały i nas wszystkich dociekała: Jak to się stało, że branża, która była niegdyś pełna animuszu, innowacyjna i optymistyczna, w ciągu zaledwie kilku dekad stała się chciwa, zamknięta na innych i arogancka.
To paradoks, ale powszechna i stała komunikacja doprowadziła nas do pandemii izolacji i samotności. Interakcji społecznych jest coraz więcej, ale płytkich i powierzchownych. Sieć, która miała likwidować czarne plamy w edukacji służy rozpowszechnianiu teorii spiskowych (moja ulubiona to ta, że ptaki już nie istnieją, a nad naszymi głowami latają drony mające na celu nas śledzić). Dziś Internet jest miejscem szerzenia się nienawiści. Choć oczywiście jest i druga strona tego medalu. Dzięki sieci możemy zdalnie pracować i komunikować, nie mówiąc już o bogactwie rozrywek.
Świat jest pełen różnych historii, lecz zbyt wiele spośród nich ginie we mgle. Każdy żywot to wielkie dzieło i każdy musi przeżyć swoją historię. Spytałem dziadka Björna, w jakim czasie od jego narodzin zaszły najistotniejsze zmiany na świecie. Bez wahania odpowiedział: w ciągu ostatnich dziesięciu lat – pisał w eseju O wodzie o czasie islandzki pisarz Andri Snaer Magnason. Dziadek Björn, 94-letni senior rodu, przeżył II wojnę światową, rewolucję 68’, upadek komunizmu i bankructwo swojego kraju, narodziny dzieci i wnuków. Jako świadek historii nie miał wątpliwości, że za jego życia nic tak nie zmieniło ludzkości, jak galopujący rozwój technologii ostatnich dekad. A możliwe, że nie tylko za życia dziadka, ale i od czasów pojawienia się na świecie człowieka.
Pod względem technologicznym rozwój globalnej sieci był możliwy także dzięki wyścigowi kosmicznemu. To loty w kosmos z lat 60. i 70. dynamicznie wpłynęły na rozwój sztucznych satelitów. A bez nich nie byłoby szybkiego Internetu czy sygnału GPS, a co za tym idzie - takich aplikacji jak Google Maps, Tinder czy Uber. Loty w kosmos wydają się bezsensowną rozrywką, ale kosztujący miliardy dolarów program był impulsem technologicznej rewolucji. Warto dodać, że cały program Apollo razem wzięty pochłonął mniej mocy obliczeniowej niż dziś jedno wyszukiwanie w Google'u! Z drugiej strony - ktoś mógłby powiedzieć, że jak to możliwe, że w latach 60. potrafiliśmy stanąć na Księżycu, a dziś szczytem innowacyjności jest wrzucanie filmików na TikToka?
Soft power i świat technologii
Obecnie Internet wydaje się więcej niż naturalny – jest jak prąd w gniazdku, jak powietrze. Ale czy musiał powstać? A jeśli tak, to czy w takiej formie, jaką znamy dziś? Patrząc w historię, nie jest to takie oczywiste. Internet globalny to w pewnym sensie efekt Zimnej Wojny i jej końca. Do jego powstania przyczyniły się militarne ambicje Stanów Zjednoczonych, zaś do rozpowszechnienia - imperialistyczne i globalistyczne zapędy Wielkiego Brata. Lata 80. i 90. to czas dynamicznego rozwoju telewizji. W 1991 roku w USA startuje telewizja satelitarna, która korzysta z dobrodziejstw ery lotów w kosmos. Zaledwie 7 lat później powstanie wyszukiwarka Google. W podobnym czasie na rynek trafiają pierwsze telefony komórkowe. Widać więc wyraźnie, że gdyby nie loty w kosmos, to mogłoby nie być nie tylko telewizorów z tysiącami kanałów, ale również Internetu oraz komórek.
Zarówno telewizja, jak i Internet były i są kluczowym narzędziem soft power Stanów Zjednoczonych. Oddziaływanie amerykańskiej kultury jest do dziś niezwykle silne w różnych regionach globu. Czy Internet powstałby, gdyby Stany Zjednoczone wybrały jednak izolację?
Być może wtedy ojczyzną Internetu byłby Związek Radziecki albo Chiny? Bardzo możliwe. Jednak na pewno nie byłaby to sieć, jaką – przynajmniej w Polsce – znamy. Patrząc na autorytarny charakter obu krajów można założyć, że sieć po radziecku czy po chińsku byłaby mocno cenzurowana i silnie zależna od państwa. A tak jej kręgosłup jest po dziś dzień amerykański. I tylko rządowe naciski danych krajów utrudniają wolny obieg sieci.
Także pod względem technologicznym Internet nie musiałby wyglądać tak jak dziś. Dominacja sieci www jest dziś tak oczywista jak dominacja samochodów spalinowych, a przecież u samych początków rozwoju motoryzacji prym wiodły auta elektryczne. Takie pojazdy, powstałe w latach 30. XIX wieku, były jednymi z pierwszych samochodów wykorzystywanych do przemieszczania się ludzi. Dopiero masowa produkcja Forda T sprawiła, że pojazdy z silnikiem spalinowym wygrały z elektrykami. Od tego momentu rozpoczął się ich szybki rozwój, a do aut elektrycznych wróciliśmy dopiero po ponad 150 latach.
Brytyjski inżynier i naukowiec sir Tim Berners-Lee, twórca protokołu www, w swojej książce Weaving The Web (Tkając Sieć) przekonywał, że jego pomysł połączenia raczkującego Internetu z hipertekstem (www) długo nie spotykał się zainteresowaniem. Mimo to Berners-Lee uparł się i rozwijał protokół www. Co najważniejsze: ogłosił, że będzie dostępny dla wszystkich i za darmo. Determinacja Bernersa-Lee sprawiła, że to silnik www jest dominującym.
Internet w ogniu
Patrząc na historię Internetu analogowym okiem trzeba przyznać, że jego powstanie nie było oczywistością. Ważne były czynniki polityczne i kulturowe. Wynalazek, który zmienił ludzkość wcale nie musiał tak się rozwinąć. Chociaż Internet był dziełem wybitnych umysłów, to bogactwo cyberprzestrzeni pokazuje nam tak naprawdę, kim jesteśmy jako masy. To, że oglądamy w sieci w dużej mierze głupie filmy i zdjęcie kotów dużo mówi o nas samych. Ciekaw jestem opinii pana Barana o sieci współczesnej.
Największy problemem ludzkości jest to, że mamy system emocjonalny z paleolitu, instytucje rodem ze średniowiecza i boską technologię – miał powiedzieć E. O. Wilson, amerykański biolog i zoolog. Internet powstał więc z ramach naszych średniowiecznych instytucji, napędzany jest naszymi pierwotnymi emocjami, pędzi z boską mocą i sami już nie wiemy, do czego nas doprowadzi. Według apokaliptycznych ekspertyz Internet i karaluchy to jedyne istoty, które miałyby przetrwać wojnę atomową. Patrząc, że do sieci przenieśliśmy niemal całe swoje życie, to Internet można uznać za narzędzie zapewnienia nieśmiertelności. Więc jeśli pytacie, po co Internet powstał i czy była to konieczność dziejowa, to odpowiadam, że może być naszym pomnikiem trwalszym niż ze spiżu.
A co konkretnie prezentuje ten pomnik? O tym może lepiej nie pisać.