Niby zdobyć trzy bramki na terenie Villarrealu, który jako jedyny w topowych ligach nie stracił jeszcze gola to powód do dumy. Ale raczej piłkarze Johna van den Broma pozostaną z uczuciem niedosytu po tym, jak Francis Coquelin pozbawił ich punktu w ostatnich minutach meczu. Rywalizacja z półfinalistą Ligi Mistrzów na dzień dobry przypominała start z Benfiką w europejskich pucharach – pozytywne emocje, walka i postawienie się, a zarazem brak punktów. Widać, że lechici uczą się Europy, bo choćby nie powtórzyli scenariuszu z Karabachem, ale to cały czas bardziej drużyna momentów w pucharach. Liga Konferencji zaczyna się dla Lecha za tydzień, ale mógł wystartować z miłym bonusem.
Jak traktować takie spotkania? Z jednej strony dawno mistrz Polski nie mierzył się z tak silnym rywalem, świeżym półfinalistą Ligi Mistrzów, mimo że marka nie działa tak mocno na wyobraźnię. Villarreal to klub z prowincji, z 50-tysięcznego miasteczka, do tego przez pół roku grający nie na swoim stadionie, więc nie ma takiego przełożenia na kibicowskie głowy jak choćby wielkie angielskie firmy, które w ostatnich latach pokonywał. Z drugiej strony Unai Emery wystawił całkowite rezerwy na otwarcie Ligi Konferencji, bo w porównaniu z weekendowym spotkaniem wymienił dosłownie jedenastu piłkarzy.
W bramce debiutował młody Duńczyk Filip Jorgensen, pierwsze spotkanie rozgrywał Johan Mojica, a z półfinalistów Champions League od początku zobaczyliśmy jedynie Francisa Coquelina oraz Samuela Chukwueze. Później oczywiście do gry weszli Dani Parejo, Gerard Moreno i Yeremy Pino, kiedy sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli, a lechici wyrównali na 3:3. W zasadzie to nie powinien być ich kłopot ani ustawienie narracji, że rywal wymienił całą jedenastkę. Zresztą Unai Emery w naszej rozmowie tłumaczył to tak po meczu: „Dzisiaj futbol jest tak wymagający, że nie patrzę na swoją drużynę przez pryzmat jedenastki, tylko całej kadry. To taka dawka meczów, że po prostu muszę zmieniać i musisz mieć szeroki wybór”.
Coś, czego w Polsce cały czas się uczymy, bo szerszy garnitur zawsze więcej kosztuje. Lech do Poznania naprawdę może wracać z podniesioną głową po takim spotkanie. Pierwotnie wydawało się, że to będzie wręcz kopia scenariusza z rewanżu z Karabachem. Najpierw szybko strzelony gol po prezencie Adriana de la Fuente, a później wycofanie się głęboko pod własną bramkę i bronienie tak nisko, że aż brakowało sił. To wtedy Villarreal był klinicznie skuteczny: wykonał tylko trzy wyjścia, ale trzy bardzo konkretne, gdy Filip Bednarek mógł tylko pytać, po co jego obecność w bramce. Samuel Chukwueze i Alejandro Baena rozruszali grę.
I to miało się potoczyć w przykry sposób, lecz piłkarze Johna van den Broma naprawdę zmienili chip w przerwie i dokonali twardego resetu. Villarreal miał dużą łatwość tworzenia sytuacji, ale mistrz Polski też zaczął być konkretny pod bramką. Kilka szybkich wyjść, stałe fragmenty gry, pozostawiona przestrzeń i na Estadi Ciutat de Valencia zrobiło się niespodziewanie 3:3. Tego rezultatu nie udało się dowieźć, bo w samej końcówce Coquelin rozstrzygnął mecz, ale to nie musiało tak wyglądać. Villarreal nie dokręcał śruby nie wiadomo jak mocno, a to bardziej po stronie gości zabrakło zdecydowania i odpowiedzialności, aby w takim miejscu blokować przeciwników.
Teraz można dyskutować, czy istnieje coś takiego jak pojęcie „moralnego zwycięstwa”, bo oczekiwania przedmeczowe były zupełnie inne, a te w przerwie już zupełnie niższe. Lech Poznań pokazał, że można wrócić z trudnej sytuacji. I można ugryźć rywala, który przed chwilą wygrywał Ligę Europy, a w ostatnich miesiącach eliminował z Ligi Mistrzów Juventus oraz Bayern. Dlatego poczucie niedosytu i rozczarowania podczas powrotu będzie tym większe, bo jednak się dało.
Wygląda na to, że lechici poczynili kolejny krok w nauce pucharowych potyczek. Potrafil z silniejszym rywalem podnieść się, będąc niemal na deskach. I nie przejmować się trzema szybkimi gongami. W kwestii mentalności oraz charakteru to naprawdę duża rzecz na przyszłość. Gorzej jeszcze z zarządzaniem takim sukcesem i kontrolowaniem emocji w decydującym momencie. Gdyby Lech posiadał doświadczenie wytrawnego gracza, pewnie taką końcówkę spokojnie mógłby obronić. Tym bardziej, że gospodarze ruszyli do ataku, ale niespecjalnie był to atak szturmowy.
Na razie to rozbudzenie apetytów, ale bez pięknego bonusu. Wyjazd do Walencji i tak miał być tylko nagrodą i przyjemnością bez większych oczekiwań, a prawdziwa gra o wyjście z grupy miała się zacząć tydzień później z Austrią Wiedeń. Prawdziwa Liga Konferencji dopiero startuje i pytanie, czy tam poznaniacy dźwigną oczekiwania. Bo też łatwiej gra się w sytuacji, kiedy rywal chce przesparować spotkanie, ma w głowie raczej inne mecze i stawia na tryb ekonomiczny. To sytuacje, które trzeba się nauczyć wykorzystywać i nie oglądać się na okoliczności. W głowach piłkarzy taki wyjazd na Villarreal to musi być niezwykle cenny bagaż doświadczeń. Chociaż jeszcze bez nagrody, to z takich porażek można wyciągać najwięcej wniosków. Paradoksalnie po zwycięstwach wniosków jest mniej, bo zapada euforia.
A tak Lech może pójść za ciosem i przekuć to w punkty, kiedy dla niego rywalizacja wystartuje na poważnie. Z Austrią Wiedeń dopiero okaże się, jak można pozycjonować mistrza Polski w Europie. Z Hapoelem Beer Szewa podobnie. Villarreal był przygodą, ale taką dającą wiarę, że w tej grupie klub z Poznania może coś uczknąć z takim nastawieniem i jeszcze większą nutką wyrachowania.