Czy nu metal ma szansę kiedykolwiek powrócić (i czy właściwie na to czekamy)?

limp.jpg

Patrzymy w przeszłość i wygląda na to, że po revivalu 90's za chwilę z krypty powinien wyjść nu metal, gatunek, który na przełomie mileniów zdominował branżę. Pytanie tylko, czy ktoś na niego czeka?

Z jednej strony nu metal to straszliwy przypał, muzyka od pozerów dla pozerów i trzeba to po latach otwarcie przyznać. Ani nu-metalowcy nie potrafili grać rocka, ani rapować, ich audytorium tworzyły głównie małolaty z dobrych rodzin, które bardzo chciały być badassami, ale z gangsterami to mieli do czynienia tylko w GTA. Tekstowo - albo emo wyziewy, albo jakaś upiorna, bezsensowna nawijka, w której specjalizował się zwłaszcza Fred Durst (posłuchajcie po latach Rollin' - przecież to jest najgorszy tekst w historii przemysłu muzycznego!).

Nu metal był gatunkiem-memem, żartem, który po latach zawstydza tak mocno, jak kompromitujące zdjęcia z liceum. Samo to, że praktycznie nikt po latach nie nawiązuje do niego choćby w ramach hołdu, pokazuje tylko, że wszyscy chcielibyśmy go wymazać, jak Kate Winslet Jima Carreya w Zakochanym bez pamięci.

Z drugiej - przy całej swojej paździerzowości był to gatunek niesamowicie eklektyczny i poszukujący. Już samo to, że w jednym worze znajdywali się i zapatrzeni na hip-hop Limp Bizkit, i gotyccy Evanescence, i metalowy Slipknot lub czerpiący z konserwatywnego rocka Staind, odwołujący się do tradycji country Kid Rock albo kabaretowi Alien Ant Farm... Linkin Park zaprosili na swoje Re-Animation czołówkę undergroundowego rapu (Chali 2na, Alchemist, Dilated Peoples, Cali Agents), ich koledzy z Limp Bizkit nagrywali z Xzibitem, Method Manem i DJ-em Premierem za czasów jego największej świetności (legenda głosi, że Premier otwarcie wyśmiewał Dursta i nie ukrywał, że robi to tylko dla porządnego honorarium), a jeszcze dalej poszli tacy Korn, którym część oprawy scenicznej zaprojektował sam Hans Rudolf Giger, słynny plastyk, twórca postaci Obcego. Zresztą samo pochodzenie nu metalu, gatunku wywodzącego się z kilku odrębnych od siebie stylistyk, świadczyło o tym, że z zasady nie mógł być tworem zamkniętym.

Bo faktycznie, nu-metalowcy w głębokich latach 90. byli zasłuchani w amerykańskim punk rocku poprzedniej dekady, a jednym z ikonicznych dla nich wykonawców byli superpopularni w pierwszej dekadzie najntisów Rage Against The Machine. Zespół skądinąd też wyśmiewany przez ortodoksów; zaangażowany, mocno lewicujący i antysystemowy przekaz nie przeszkadzał im w podpisaniu kontraktu z Epic Records, częścią wielkiego fonograficznego majorsa, jakim było i jest Sony Music Entertainment. Problem w tym, że ich dawni idole opierali swoją popularność na buncie, nawet tak wątpliwym, jak w przypadku Rage Against The Machine. Tymczasem nu metalowcy nie mieli już się przeciwko komu buntować, bo i tak nikt nie wziąłby ich na poważnie, dlatego sięgnęli w głąb swoich dusz, a jakie były tego efekty - wszyscy pamiętamy. And I've got nothing to say - śpiewał Chester Bennington w hitowym Somewhere I Belong i niech ten wers będzie idealnym podsumowaniem poetyckich prób przedstawicieli gatunku.

Tak, chwilę temu opublikowaliśmy tekst o tym, że masa ludzi wychowała się na Hybrid Theory. I że to idealny album na start. Najczystsza prawda. Na start tak, ale to też krążek, do którego średnio chce się wracać.

Przedstawiciele nowego rapu wielokrotnie deklarowali, że w młodości słuchali nu metalu. Tyle że stylistycznie mocniej czerpią z rzeczy jeszcze starszych, jak grunge czy emo lat 90., a nawet... nowofalowych Joy Division, co w wywiadzie z newonce potwierdził Yung Lean. Lil Tracy, Bladee, Juice WRLD czy nieżyjący już Lil Peep mają więcej wspólnych punktów z Nirvaną niż, dajmy na to, Papa Roach. Czas brutalnie weryfikuje jakość: po latach zostają tylko wykonawcy, którzy artystycznie bronią się nawet w zupełnie innych epokach. Nevermind (rok wydania: 1991) słucha się do dziś bardzo świeżo, Hybrid Theory, czyli najpopularniejszej nu metalowa płyta ever (rok wydania: 2000) już gorzej. Na nu metalu świetnie się dorastało, bo był gatunkiem łatwym, przebojowym, ale i za sporą ilością odnóg do innych wykonawców. Limp Bizkit mieli wszystko to, czego potrzebuje każdy 15-letni słuchacz muzyki: rap, hałas i głupie teksty. Jednak po latach wracają do nich tylko najbardziej zaskorupiali konserwatyści.

Dlatego nie wróżymy mu rychłego powrotu. Korn, Limp Bizkit, Linkin Park, P.O.D., Papa Roach, Staind, Crazy Town i inni pozostaną w pamięci jako zespoły, które fajnie kojarzą się z dzieciństwem, jak komiks Kaczor Donald albo odgłos samochodu Family Frost. I niech tak już będzie, bo wizyta na ostatnim polskim koncercie Limp Bizkit, gdy Fred Durst w motocyklowych rękawiczkach zmasakrował Killing In The Name, sprawiła, że żenadometr szalał. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.