Ostatnie sukcesy sprzedażowe obu ekip są dużo ważniejsze niż mogło się początkowo wydawać.
Jeszcze jakiś czas temu mogliśmy mówić o tendencji do indywidualizowania rapowych karier. Sami zresztą znacie krajobraz scenowy – w tej dekadzie coraz bardziej zanikały u nas grupy rapowe i duety, bo rozwój social media i streamingów zaczął niejako wymuszać działanie na własną rękę.
Kto chciał stać się naprawdę wielki, musiał być nie tylko sumiennym twórcą contentu, ale też prężnym influencerem z silnymi kanałami dotarcia do odbiorców. Co jednak w sytuacji, gdy jesteś już ultra rozpoznawalnym graczem i musisz zrobić kolejny krok, by stać się jeszcze większy na rynku cierpiącym na nadprodukcję treści?
Być może takie pytanie, choć w inny sposób, zadali sobie zarówno Quebonafide, jak i Taco Hemingway. To właśnie ich możemy uznać za prekursorów raperskiego scalenia w czasach stricte cyfrowych. Wszystko to dzięki powołaniu do życia Taconafide, superduetu, który miał być nie tylko przybiciem artystycznej piątki, ale też marketingową próbą połączenia w jedno dwóch (przynajmniej generalnie) odległych od siebie fanbase'ów. Ponad 150 000 sprzedanych egzemplarzy ich wspólnego krążka złożyło się na Diamentową Płytę.
Wynik sprzedażowy tego projektu nadal zwala z nóg i będzie to robił również za 10 lat. Tym bardziej, że najprawdopodobniej w latach dwudziestych słupki nie będą już tak ważne dla środowiska muzycznego. I to nie tylko dlatego, że prawdziwe życie, połączone z grubym kwitem, dzieje się ostatecznie w streamingowych klikach.
W rzeczywistości naznaczonej przesytem i przebodźcowaniem trzeba bowiem zadziałać zupełnie odwrotnie niż nakazywałaby to logika. Złoty, piętnastotysięczny drop chillwagonu (wyceniony na 150 złotych sztuka) oraz trzydziestotysięczny BORCREW (60 złotych) nie należą ani do największych, ani do najtańszych, ale kuszą możliwością nabycia czegoś, co stanowi wartość kolekcjonerską lub/i resellerską.
Monetyzowanie elitaryzmu w opozycji do egalitaryzmu byłoby jednak zabiegiem ze sporo mniejszą siłą rażenia, gdyby robiono to w pojedynkę czy nawet we dwóch. Dla rapowej sceny prawdziwym gamechangerem z niedookreślonym jeszcze potencjałem jest tworzenie sformalizowanych grup, w ramach których można puszczać i solowe kawałki, i posse-cuty w różnych zestawieniach personalnych na jednym ekipowym krążku. Brzmi to jak żadna nowość, bo przecież ekip było kiedyś bardzo dużo, ale zazwyczaj były one najpierw koleżeńskim układem, a później rapem. Teraz są przede wszystkim rapem, a później koleżeństwem.
Nie mamy tu jednak do czynienia z granicznym cynizmem. Warto przy tym zaznaczyć, że na razie jesteśmy na etapie budowania drużyn złożonych z zawodników, których mindsety światopoglądowe i artystyczne są ze sobą niemal całkowicie zbieżne, a przynależność labelowa ta sama.
Tak będzie zapewne jeszcze przez rok czy dwa, po czym do głosu dojdzie – o ile dotychczasowe prądy marketingowe nie zostaną zgładzone przez asteroidę – konstytuowanie się w obrębie wytwórni skrajnych, kilkuosobowych miszmaszy. Gdyby, dajmy na to, polski oddział Def Jamu namówił na wspólny projekt Young Igiego, Ero, Rosalie. i jakiegoś rozpoznawalnego ulicznika to ryzykowałby wiele, ale wiele mógłby też ugrać, przy okazji przecierając szlak innym. A stąd już tylko krok do superhiperhype'owych spotkań na szczycie lajków na Facebooku.