Jak to w świecie wysokobudżetowej rozrywki bywa: kto kontroluje popkulturową nostalgię, ten ma władzę. Podstawa programowa Disneya? Najlepiej w kinach i streamingu sprawdza się klasyka po świeżutkim liftingu.
Spójrzcie tylko, co dzieje się w ostatnich latach. Hitowe animacje w rodzaju Aladyna czy Mulan doczekały się aktorskiego restartu. Kolejne rzeczy spod szyldu Star Wars zjeżdżają hurtem z taśmy, a fanserwis stał się ich główną walutą. To oczywiście wierzchołek góry lodowej. Rzecz w tym, że kuferek z tytułami, które przeszły we władanie Disneya, nie ma dna. Ktoś włożył właśnie w niego łapę, żeby wyciągnąć stamtąd Willow − rzecz z pogranicza sword and sorcery movie i kina familijnego. Tytuł, na którego punkcie oszalały dzieciaki wychowane w złotej erze VHS-ów. Pierwszy sezon serialowego sequela wjechał właśnie na Disney+ i chyba warto zapytać: jak obsługuje on naszą nostalgię?
Następny Skywalker
Dla przypomnienia – pierwszego Willow reżyserował Ron Howard, ale pomysł wyszedł od George’a Lucasa. Zanim film ukazał się w 1988 roku, jakieś dziesięć lat przeleżał w szufladzie. Projekt chodził mu po głowie od czasów pierwszych szkiców do Star Warsów. Jak zauważa Brian Jay Jones, biograf reżysera: w przypadku „Willowa” Lucas wyciągnął elementy, które podobały mu się najbardziej w bajkach, filmach i legendach. Można w nim znaleźć odrobinę Mojżesza, kapkę „Władcy Pierścieni” i ukłon w stronę „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Echa tych inspiracji, szczególnie wpływ Tolkiena, widać gołym okiem. Wszystko zaczyna się od tego, że wróżbici przepowiadają narodziny dziecka, które doprowadzi do upadku złą królową Bavmordę. Ta postanawia zabić wszystkie niemowlaki w Królestwie, ale dziewczynka z przepowiedni, zostaje uratowana i trafia do Willowa Ufgooda, rolnika z ludu niziołków. Willow wyrusza w daleką podróż, po drodze spotyka wróżki i trolle, skrzaty i zamienioną w oposa wiedźmę. Pomaga mu opryszek Madmartigan (oczywisty odpowiednik Hana Solo), potem dołącza do nich wojownicza księżniczka Sorsha (tu echa Lei), córka Bavmordy. Wszystko zaś kończy się happy endem. Przed premierą krążyły spekulacje, że Lucas być może ma w garści kolejną epicką serię, a Willow będzie następnym Lukiem Skywalkerem albo Indianą Jonesem. I przez chwilę, serio, wszystko na to wskazywało.
Film miał solidne otwarcie, ale potem przyszła fala miażdżącej krytyki. Recenzenci byli zdania, że Lucas odgrzewa wyświechtane bajki; rażąco czerpie z samego siebie; bazuje na starych chwytach, ale już nie tak zręcznie, jak kiedyś. Time pisał, że Willow to Star Warsy w słabej jakości. Dave Ansen z Newsweeka nazwał Lucasa wielkim odgrzewatorem, a Janet Maslin z New York Timesa określiła projekt mianem ambitnej porażki. Jak to zwykle bywa w przypadku takich opinii – krytyka swoje, a widzowie swoje, bo ludzie ten film pokochali. I dali mu drugie życie szturmując wypożyczalnie kaset video lub katując go w niedzielny poranek na Polsacie. Z perspektywy czasu widać, że Willow się zestarzało, bo nie mogło się nie zestarzeć, w tym gatunku mało komu służy czas. Wmówmy się, że imponujący Władca Pierścieni Petera Jacksona zrobił przewrót kopernikański na gruncie filmowego fantasy.
Czymś unikalnym była na pewno tak szeroka reprezentacja osób niskorosłych. Lucasowi od początku zależało, by to właśnie aktorzy niskorośli stanowili pół obsady. Żeby tworzyli na ekranie społeczność, w której każdy się zna i czuje doceniany. Żeby to oni stali się bohaterami, którzy dają lekcję bezgranicznej odwagi i ratują świat przed zagładą. Nelwyn to zresztą miejsce, gdzie osoby niskorosłe tworzą szczęśliwe związki i rodziny, co bardzo celnie opisała Laura Cannata, autorka bloga Twin Cities Geek: ten film był moim pierwszym spotkaniem z ludźmi takimi, jak ja i skłonił moją mamę do nawiązania kontaktu z organizacją „Little People of America”, której założycielem był Billy Barty, aktor, który w „Willow” wcielił się w postać sołtysa. To miejsce ukształtowało moje wczesne lata, było wielkim wsparciem i drogą do samoakceptacji. W tym filmie osoby niskorosłe nie są goblinami, stworami, ale ludźmi z marzeniami i nadziejami, jak wszyscy inni. To znamienne, że występujący w głównej roli Warwick Davis, kilka lat wcześniej pojawił się w „Powrocie Jedi” w kostiumie Ewoka. Lucas przy okazji Willow się zreflektował i powiedział mu, że tym razem zrzuci maskę. Dla mnie to był absolutny przełom. Ludzie mogli zobaczyć moją twarz. Dzięki temu wreszcie stałem się widoczny – mówił Davis w wywiadzie dla Sky News.
Między starym i nowym
Rzecz jasna, że Davis wraca, z tą różnicą, że już nie w roli uczniaka, a mentora. Kiedyś Willow aspirował, by zostać wielkim czarodziejem. Tymczasem obecnie jest w zasadzie ostatnim z nich. Czasy się zmieniły, mimo zwycięstwa nad królową Bavmordą, wciąż są niespokojne. Królestwo Tir Asleen pozornie uwolniło się od klątwy i wojny, ale wkrótce po powrocie do domu, Willow miał wizję. Zobaczył, że pewnego dnia zło znów urośnie w siłę i zgładzi nową cesarzową, którą miało zostać dziecię z proroctwa. Księżniczka Elora Danan trzymana jest w ukryciu, a jej tożsamość zatajono nawet przed nią samą. Ludzie liczyli, że jak wybranka losu zniknie i zakaże się magii, uda się zapobiec katastrofie. Jednak nawet przy zachowaniu takich środków ostrożności, złe siły znalazły sposób, żeby się przebić. W ramach ostatniego zrywu przed emeryturą, Willow, jako ostatni mag, musi wyszkolić nowe pokolenie, przekazać młodzieży pałeczkę i przygotować ją do misji niemożliwej. Motyw główny działa po staremu – drużyna śmiałków w stylu D&D wyrusza na przygodę. Klasyczek.
W związku z tym, serialowe Willow to rzecz, na dobre i na złe, zanurzona w przeszłości po szyję. To rozczulające, jak twórcy próbują ożywić dawną legendę. Kiedy grają sentymentem i przywołują kanoniczne gadżety, które błąkają się w podświadomości widza: różdżka Cherlindrei, próba palca, twierdza Bavmordy. I tak dalej, łatwo wyłapać. Niby z grubsza się zgadza – wracają niemal wszyscy starzy bohaterowie, ci, którzy wrócić mogą (z uwagi na stan zdrowia nie mógł niestety Val Kilmer). Kiedy indziej jest już nieco pokracznie. Zwłaszcza w momentach, gdy twórcy próbują wziąć klasykę we współczesny nawias, uszyć coś na miarę naszych czasów. Wtedy trochę na siłę wprowadzają figury żywcem wyjęte z serii young adult. Wątki queerowe i feministyczne, które (choć słuszne) jakoś nie chcą się spiąć z duchem oryginału, czyli prostą baśnią. Tak jakby nie udało się utrzymać równowagi między starym a nowym. Nawet soundtrack próbuje się rozdwoić – dramatyczne tematy na dużą orkiestrę napisane przez Jamesa Newtona Howarda przechodzą w pop-covery Black Hole Sun Soundgarden czy Enter Sandman Metalliki. Z kolei siódmy odcinek wieńczy I'm a Wanted Man Royal Delux. Jak widzicie, jedną nogą jesteśmy w ejtisach, drugą w algorytmie, który podpowiada ludziom z Disneya, że tego pożąda obecne pokolenie.
To rozczulające, jak twórcy próbują ożywić dawną legendę. Kiedy grają sentymentem i przywołują kanoniczne gadżety, które błąkają się w podświadomości widza.
To zagwozdka, z myślą o kim powstało nowe Willow. Ewidentnie nie zachwyci zetek, bo to pieśń odległej przeszłości, po lekkiej korekcie. Wychowani na oryginale też raczej się nie załapią – już piszą o strącaniu do lochu za herezję. Na razie dostępne są dwa epizody, ja widziałem siedem odcinków z ośmiu, i nie ma może katastrofy, ale nie czuję też, bym brał udział w przygodzie większej niż życie. Postaci pozornie rysowane są konkretną kreską, znamy ich cechy, uczucia i motywacje – jest wśród nich Kit, córka Sorshy i Madmartigana, których kojarzymy z pierwowzoru. Jest też wojownicza Jade, z którą Kit przyjaźni się od dziecka, jest i książę Graydon, którego Kit ma poślubić, żeby zjednoczyć królestwa. Wszyscy razem szukają porwanego księcia Airka, brata Kit i w międzyczasie próbują ogarnąć sercowe rozterki. Ciężko jednak znaleźć emocjonalną więź z tymi bohaterami. Większość wygląda, jakby wypadła z generatora, wszystko między nimi dzieje się szybko, kolejne bitwy i walki, w które się wplątują, wydają się zwykłą popisówką. Nie nadrabia świat tworzony trochę bez wyobraźni.
Może to kwestia czasów – pisałem, że oryginalne Willow nadgryzł ząb czas. Szczególnie w formie, a jednak było to jakieś. Zmieniły się obiektywy i filtry, zmieniła się technologia, a z nimi stylistyka, która stała się plastikowa i sterylna, robiona metodą polerki i wysokiego połysku. Mimo że przecież jesteśmy w świecie przygód, gdzie człowiek musi czasem przejść przez bagno i błoto. Tu wszyscy włoski mają ulizane, ubrania nienagannie wyprasowane, podbija to – miejscami dość toporne – CGI. Czy to moje wewnętrzne dziecko jest już zupełnie martwe, czy to może Disney wyczuł hajs w serializacji kolejnej franczyzy z nostalgicznej listy i przepuścił ją przez tryby maszyny fabrycznej? Wciąż się zastanawiam.
Komentarze 0