Czy to jest ten moment? Walka wieczoru UFC 281 szansą na hollywodzką historię

Zobacz również:Będzie nowa walka Tyson - Holyfield! To jedna z najsłynniejszych rywalizacji w historii popkultury
Israel Adesanya Alex Pereira
Fot. Chris Unger/Zuffa LLC via Getty Images

Polscy kibice doskonale pamiętają jedyną porażkę Israela Adesanyi w UFC – po świetnym dla nas boju przegrał bowiem na punkty z Janem Błachowiczem. Miało to jednak miejsce w kategorii półciężkiej. W swojej koronnej, średniej, Adesanya nie przegrał jeszcze ani razu. Tymczasem na horyzoncie pojawił się przeciwnik, z którym przegrywał już dwa razy – tylko w trochę inny sposób. Do trzech razy sztuka?

Jeśli ktoś śledzi sporty walki od dłuższego czasu, to doskonale wie, że Israel Adesanya nie jest jednym z tych fighterów, którzy szerszej publiczności pokazali się dopiero w MMA. Nigeryjczyk już wcześniej rywalizował na zawodowych ringach bokserskich i kickbokserskich - co więcej, przez pewien czas łączył to z początkiem swojej kariery w mieszanych sztukach walki. I robił to całkiem udanie, poza kilkoma wyjątkami, w tym jednym bardzo dużym.

DUCHY PRZESZŁOŚCI

Tym wyjątkiem jest Alex Pereira – jedyny człowiek, który pokonał go dwukrotnie. To także jedyny fighter, któremu udało się go znokautować. Wszystko miało miejsce w kickboxingu, będącym głównym miejscem walk Adesanyi przez ładnych kilka lat, począwszy od 2010 roku. Na zawodowych ringach „The Last Stylebender” stoczył 35 walk – wygrał 30 z nich, a do tego jeszcze kilka turniejów i był pretendentem do pasa mistrzowskiego federacji Glory. Mniej więcej od 2015 roku zaczął na poważnie łączyć dwie, a nawet trzy sztuki walki – boks (bilans 5-1), kickboxing i MMA, którego próbował już wcześniej.

Od tego momentu Adesanya zaczął też wchodzić na znacznie wyższy poziom i dominować, zarówno w MMA, jak i w kickboxingu. I od tego momentu ma zaledwie cztery porażki we wszystkich dyscyplinach i federacjach – dwie o mistrzostwo (z Błachowiczem i mistrzem federacji Glory – Jasonem Wilnisem) i dwie właśnie z Pereirą. Pierwszą przez decyzję w 2016 roku, drugą przez nokaut na niecały rok przed debiutem w UFC.

Oczywiście po przejściu do UFC Adesanya skupił się na MMA i tę historię znamy doskonale – niepokonany w wadze średniej mistrz, któremu trudno znaleźć na ten moment przeciwnika. Dana White zapewne już kilkukrotnie głowił się nad tym, kogo zestawić z Nigeryjczykiem, żeby fani uwierzyli, że jest to dla niego jakiekolwiek zagrożenie.

Tymczasem wchodzi Alex Pereira, cały na biało i historia pisze się sama. Brazylijczyk próbował MMA w latach 2015-16, jednak na poważnie zajął się tą dyscypliną dopiero w 2021 roku, po utracie pasa mistrzowskiego Glory. UFC, być może widząc potencjał na świetną historię w przyszłości, od razu dało mu kontrakt.

Po zwycięstwach z Andreasem Michailidisem i Bruno Silvą postanowiono go rzucić na głęboką wodę i zestawić z Seanem Stricklandem na gali UFC 276. W walce wieczoru tej gali Adesanya walczył z Jaredem Cannonierem – ostatnim zawodnikiem w czołówce, z którym jeszcze nie wygrał. Kolejny w kolejce, patrząc po rankingu, był Strickland, a Pereira znokautował go w pierwszej rundzie.

Historia się dopełniła. Pereira jest czwarty w rankingu wagi średniej, ale pierwsza trójka (Cannonier, Robert Whittaker i Marvin Vettori) przegrała z mistrzem w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Od trzeciej (pierwszej w MMA) walki Adesanyi z Pereirą nie było już ucieczki. Sam mistrz także od niej nie ucieka – regularnie przypomina, że w drugiej walce z Brazylijczykiem był lepszy i prowadził na punkty. Pereira z kolei słusznie zauważa, że nie ma to większego znaczenia, skoro został znokautowany.

Czego się spodziewamy? Stójkowej wojny. Przyznacie, że byłoby to nieco rozczarowujące, gdyby dwóch świetnych kickboxerów postanowiło spędzić większość walki w parterze, choć i takiej opcji wykluczyć nie można, jeśli któryś z nich (pewnie Adesanya, jeśli już, bo trenuje dłużej) uzna, że ma w tej płaszczyźnie znacznie większą przewagę niż w stójce.

Jedno wiemy na pewno – Pereira to aktualnie największa szansa na to, żeby Adesanya stracił pas mistrzowski. Jeśli i te demony przeszłości pokona, Dana White będzie miał ogromny ból głowy.

ZHANG WRACA NA TRON?

Jedną z najdziwniejszych rzeczy ostatnich lat w UFC jest fakt, że Carla Esparza – po siedmiu latach przerwy – ponownie jest mistrzynią kobiecej kategorii słomkowej. Od jednostronnie brutalnej walki z Joanną Jędrzejczyk, którą Polka zaczęła swoje efektowne panowanie w dywizji, Esparza nie pokazywała zbyt wiele, by myśleć o niej w kontekście mistrzostwa.

Zdawało się, że poziomem mimo wszystko odstaje od fighterek, które rządziły tą dywizją w ostatnich latach – mowa tutaj o Jędrzejczyk, Weili Zhang i Rose Namajunas, a może nawet Jessice Andrade. Szansę na pas mistrzowski Esparza dostała w zasadzie z jednego powodu – bo Namajunas dwukrotnie pokonywała Jędrzejczyk i Zhang, a i Andrade zdążyła się już zrewanżować.

Czemu więc mówimy o mistrzyni Esparzie, kiedy nikt się tego nie spodziewał? Wszystko dzięki… Namajunas, która ma bardzo specyficzną karierę w UFC. W walkach z niezwykle mocnymi Jędrzejczyk i Zhang, w których pojawiała się w roli „underdoga” lub niewielkiego faworyta, potrafiła wyglądać jak najbardziej dominująca zawodniczka na świecie. Tymczasem kiedy wydaje się, że nie może przegrać, to w oktagonie widzimy całkiem inną zawodniczkę.

Tak było w pierwszym starciu z Andrade, a już walka z Esparzą podchodzi pod miano absurdalnej ze strony Amerykanki litewskiego pochodzenia. Nie działo się w niej prawie nic. Namajunas, która dominowała znacznie mocniejsze rywalki, wyglądała, jakby bała się Esparzy, a sama Carla wygrała mistrzostwo po jednej z najnudniejszych i najbrzydszych walk mistrzowskich może i w całej historii UFC.

Jej kolejna walka może tak nie wyglądać, bo Weili Zhang problemu z podejściem mentalnym do swoich pojedynków nie ma żadnych. Sposób na nią znalazła tylko Namajunas i jeśli Esparza chce, by fani i eksperci nie mówili o niej jako o przypadkowej mistrzyni, musi ten pojedynek wygrać. Problem w tym, że na ten moment niełatwo to sobie wyobrazić.

POLSKI AKCENT

Trzecią walką promującą całe wydarzenie jest starcie Dustina Poiriera z Michaelem Chandlerem. Obaj w pierwszej piątce rankingu wagi lekkiej (Poirier #2, Chandler #5), obaj nadal z aspiracjami na przyszłe szansy mistrzowskie przeciwko Islamowi Machaczewowi. Obaj niestroniący od trudnych walk i obaj niebojący się ryzykować w oktagonie. Zapowiada się bardzo dobre starcie, które może jednego z nich na dłużej odsunąć od topowych starć w dywizji.

Mamy również polski akcent, bo do oktagonu, już po raz czternasty w UFC, wyjdzie Karolina Kowalkiewicz. W ostatniej walce, po pięciu kolejnych porażkach i sugestiach zakończenia kariery, w końcu udało jej się odnieść kolejne zwycięstwo. Teraz będzie celowała w kolejne, w starciu przeciwko Silvanie Gomez Juarez.

UFC 281 nie jest może tak mocną galą, jak UFC 280 (pod względem karty, oczywiście), jednak nie brakuje tu bardzo mocnych pojedynków i co najmniej jednej hollywoodzkiej historii. Jeśli poziom w oktagonie będzie taki, jak się wydaje, to fani MMA będą mogli być co najmniej zadowoleni.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uniwersalny jak scyzoryk. MMA, sporty amerykańskie, tenis, lekkoatletyka - to wszystko (i wiele więcej) nie sprawia mu kłopotów. Współtwórca audycji NFL PO GODZINACH.
Komentarze 0