No i tyle z całonocnego upijania się jagerbombami na rejwach. Kluby narzekają na coraz niższą frekwencję, ludzie spotykają się na bifory i często tam kończą, a genzies w ogóle nie są zbyt chętni ani do picia, ani wychodzenia z domu. Tylko czy faktycznie tak jest?
Definicja clubbingu nie jest do końca jasna. Teoretycznie, sięgając do jego korzeni, czyli nowojorskiej sceny lat 70., nazwą „clubbing” można określić wieczorne i nocne spędzanie czasu w klubach z muzyką. Ale już w latach 90. clubbing zaczęto zawężać do poruszania się tylko w obrębie klubów położonych niedaleko siebie, biegania między jednym a drugim, co zresztą było domeną światowych metropolii, w których centrach roiło się od tego typu lokali.
Co jednak z rave’owymi imprezami na brytyjskich, podmiejskich farmach, które w tamtej dekadzie przyciągały weekend w weekend tysiące chętnych? I już definicja clubbingu zaczyna się sypać.
Przyjmijmy najprostszą wykładnię – clubbing to forma spędzania czasu, w której ramach wychodzi się z domu do jednego, dwóch czy dziesięciu miejsc, gdzie didżejki i didżeje grają sety, a ludzie tańczą. Tłumaczenie bardziej niż podstawowe, ale od razu wszystko staje się jasne.

„Przyznajmy, że bywaliśmy na imprezach, gdzie przez jedną krótką noc republika spełnionych pragnień została ustanowiona. Czy polityka takiej nocy nie jest dla nas bardziej prawdziwa i potężna niż, dajmy na to, cały rząd Stanów Zjednoczonych?” – pyta w swojej książce „Odmienny stan świadomości. Historia kultury ecstasy i acid house” brytyjski dziennikarz Matthew Collin.
Oczywiście – nietrudno zgadnąć, co kryje się pod metaforą republiki spełnionych pragnień. Ale Collinowi w tym zdaniu udało się zawrzeć coś jeszcze. Chodzi o trudne do opisania uczucie podniecenia wywołanego wieczorną wizytą w klubie, która ma wypełnić rzeczone pragnienia. Czy nawet samym przygotowywaniem się do takiej wizyty. Celnie pokazał to film „Human Traffic”, którego reżyser i scenarzysta, Justin Kerrigan, potrafił oddać właśnie to podniecenie zbliżającym się wybuchem endorfin w klubowych okolicznościach. Wybuchem, który – w przypadku co bardziej wrażliwych – mógł przybrać formę niemal parareligijnego uniesienia.

Kluby były i są świątyniami sprzyjającymi podobnym doświadczeniom. Aż tu przyszła pandemia i akcent na „były” zaczął się wzmacniać. Zamknęły się, potem zaczęły otwierać, znów zamykać, otwierać dla mniejszej liczby ludzi, otwierać dla klubowiczów w maseczkach, później znów zamykać, a kiedy w końcu wszystko wróciło do normy, to nagle okazało się, że na imprezach robi się dziwnie pusto. Za pusto.
„Nie wiem, czy nazwałabym tę sytuację upadkiem clubbingu. Może raczej spowolnieniem. Nie mam na to badań, danych, to są tylko i wyłącznie obserwacje, mówię to też od strony uczestniczki imprez. Potrafię iść do dużego klubu o północy i jestem jedną z kilku osób. Ludzie przychodzą później, jest ich generalnie mało. Jeśli mamy optymalną gęstość ludzi, to mówimy o raczej rzadszej sytuacji” – opowiada Dominika Paleczna, współorganizatorka cyklu porannych imprez Technoranek.
No właśnie – czy to już moment, w którym można bić na alarm i trąbić o wspomnianym upadku clubbingu?

„Jest ciężko” – przyznaje Kovvalsky, DJ i dyrektor artystyczny warszawskiego klubu Jasna 1. „Zwłaszcza, jeśli mówimy o undergroundowych miejscach. Pandemia naprawdę sporo zmieniła. Pojawiła się wtedy, kiedy byliśmy w peaku, praktycznie każda impreza wychodziła. Czuliśmy, że to ma sens, nie zastanawialiśmy się, czy dany artysta przyciągnie, czy nie. Po pandemii okazało się, że to straciliśmy i trzeba szukać od nowa”.
„Serio powiedziałeś >>upadek<<?” – wybucha śmiechem Artur Wojtczak, dziennikarz muzyczny, współautor książki „30 lat polskiej sceny techno”. „No nie, absolutnie nie. Jestem na kilku imprezach w tygodniu i naprawdę nie mogę się z tym zgodzić. Faktycznie, po pandemii ludzi jest mniej. Frekwencja jest o te 20, może 30 procent niższa, o ile oczywiście nie gra mocny headliner. Ale nie upadek, bez przesady”.
W 2023 roku Wojtczak opublikował na łamach Mixmaga – najważniejszego brytyjskiego serwisu poświęconego muzyce elektronicznej – tekst o wymownym tytule: „Why Warsaw is one of the best cities for clubbing in Europe”. „Berlin, Amsterdam i Londyn to dobrze znane miejsca klubowe w Europie, ale ci, którzy szukają nowych doświadczeń, udają się dalej, w serce Europy Środkowej, aby bawić się w Warszawie. Kultura klubowa w mieście rozwija się od ponad 30 lat i obecnie przechodzi niesamowite zmiany. Po pandemii scena warszawska przeżywa rozkwit, a nowe miejsca, młode kolektywy DJ-skie i producenci muzyczni kształtują nowy wizerunek nocnego życia stolicy Polski” – przekonuje w artykule.

„Ten tekst jest sprzed półtora roku, a znajomi do dziś mówią, że niewiele się zmieniło. Tak, niektóre kluby, jak chociażby K-Bar na Powiślu, zamknęły się, ale równocześnie powstają nowe, tak to zawsze wyglądało na scenie klubowej. Dziś stolicę zmieniają przybysze ze Wschodu, z Ukrainy, Białorusi. Eventy w sklepie Mastak albo w Wosku na Ursynowie, w klubie Odessa, na Jasnej 1, gdzie grywają tamtejsi twórcy. Ania Borsuk (pochodząca z Ukrainy DJ-ka i producentka, przyp. Red) mówiła mi w rozmowie do tekstu Mixmaga, że scena ukraińska poszła do przodu wtedy, kiedy był najazd Rosji na Krym. Zagraniczni didżeje bali się przyjeżdżać do Ukrainy i wtedy oni zaczęli dawać szanse swoim ludziom. Sami sobie pomogli, ta scena nabrała rozkwitu” – mówi Wojtczak.
To jest fragment tekstu, który znajdziecie w pierwszym numerze naszej gazety. Jest ona dostępna za free w ponad pięćdziesięciu miejscówkach na terenie Warszawy. Pełną listę znajdziecie tutaj.