Czarne bractwo trafiało na ekrany kilka miesięcy po tragedii w Charlottesville, gdzie biały supremista wjechał swoim Dodgem Challengerem w tłum ludzi, zabijając Heather Heyer. Premiera Pięciu braci przypada z kolei na czas protestów po śmierci George'a Floyda. I Spike Lee ponownie próbuje nadać swojemu dziełu historyczny ciężar, tworząc epopeję o wyzysku Afroamerykanów, ale wyszedł mu z tego... Sajgon.
Osią narracyjną Pięciu Braci jest powrót czarnoskórych weteranów i syna jednego z nich do Wietnamu, gdzie podczas wojny ukryli złoto, ale też stracili w boju charyzmatycznego lidera, Stormin' Normana. Lee od pierwszych minut buduje film na pewnej dychotomii. Follow-upuje nonszalancko Skarb Sierra Madre (na co zwrócił uwagę choćby dziennikarz Vanity Fair), ale równocześnie pochyla się nad tematami o największym ciężarze gatunkowym. Na przykładzie Paula (Delroy Lindo) próbuje dokonać dramatycznego studium zespołu stresu pourazowego, ale - przede wszystkim - stosuje podobny patent jak w BlacKkKlansman i wpisuje swoją opowieść w bardzo szeroki kontekst, budując alegorię o rasowej niesprawiedliwości, na której właściwie ufundowano Stany Zjednoczone.
Reżyser sięga wstecz aż do XVIII wieku i Masakry bostońskiej, gdzie jako pierwszy śmierć poniósł czarnoskóry Crispus Attucks, a w retrospekcjach sięga także do materiałów źródłowych z Muhammadem Aliem, Malcolmem X czy Martinem Lutherem Kingiem w rolach głównych. Ustami bohaterów nawiązuje zarówno do Wojny secesyjnej i nadreprezentacji Afroamerykanów w armii walczącej przeciwko Wietkongowi, jak i ostrogi piętowej Trumpa czy ruchu Black Lives Matter.
Background historyczny Pięciu Braci jest więc potężny i w obecnych warunkach wybrzmiewa ze zdwojoną siłą - tyle tylko, że nie dźwiga tego zupełnie główny wątek fabularny, który sprawia wrażenie grubo ciosanego dodatku do płomiennego komentarza społecznego. Pod względem dramaturgii Da 5 Bloods trzeszczy w szwach, razi niespójnością, wlecze się w nieskończoność i zupełnie gubi dynamikę. Motywacje bohaterów są niezrozumiałe i nielogiczne, a kicz wypiera poruszające momenty. Jean Reno i współczesne NFW jako naczelni antagoniści stanowią policzek wymierzony miłośnikom sztuki filmowej; podobnie jak wszelkie próby porównywania Pięciu Braci do Czasu Apokalipsy, których nie brakuje w dotychczasowych recenzjach.
W obliczu Da 5 Bloods staje się ostatecznie przed nie lada dylematem. Zwłaszcza w dzisiejszych realiach. Mamy serce po właściwej stronie, ale w nowym filmie Spike'a Lee - sam film wydaje nam się najmniej istotny. Tutaj nie udało się nic, co zagrało BlacKkKlansman z piorunującym finałem, a my czujemy się ofiarami podobnego szantażu emocjonalnego jak wtedy, kiedy ukazywało się Powstanie Warszawskie Lao Che.
Nawiązując do recenzji Piotra Dobrego na łamach Kina - pasjonująca lekcja niewygodnej historii i zupełnie niepasjonujący film.
