Ta recenzja jest tak dziaderska jak spocony wujek, który na weselu obmacuje młode dziewczyny. Co lepsze, nie ma w niej ani słowa o muzyce. Myślicie, że w 1998 wszyscy docenili Skandal Molesty? Błąd.
Zaczęło się od wczorajszego programu Nevermind na antenie newonce.radio, w którym Bartek Czarkowski i Jacek Sobczyński omawiali najważniejsze albumy z roku 1998. Przy Skandalu Jacek przypomniał sobie, że kiedyś jako dzieciak kupował gazetę Brum i znalazł w jednym z numerów wyjątkowo nieprzychylną recenzję debiutu Molesty. Po czym poprosił na antenie - jeśli ktoś ma to wydanie w domu, niech podeśle zdjęcie. Mail od słuchacza Tomasza (dzięki!) przyszedł momentalnie.
Tu jest tyle kwiatków, że sami nie wiemy, od którego zacząć. Powarkiwanie, że niebieskie mendy kopią na komisariacie niewinnych hip-hopowców, że trzeba się organizować w podwórkowe klimy czy wreszcie, żeby palić blanty, bo gandzia ma znaczenie kosmiczne, jest niemal klasycznym przykładem zbyt częstego oglądania filmów w rodzaju Złego Porucznika albo debilnych migawek z MTV. Poprawcie, jeśli się mylimy, ale czy w Złym poruczniku było cokolwiek o rapie, siedzeniu na ławce i kosmicznym znaczeniu marihuanen? No raczej nie. Autor przypasował sobie po prostu pierwszy lepszy film, który mówi o patologii; podejrzewamy, że odkrycie La Haine byłoby dla niego szokiem porównywanym ze wstrząsem anafilaktycznym.
Lecimy dalej. Jak ktoś ma dwadzieścia jeden lat i swój dzień relacjonuje jako siedzenie z kumplami na ławce na podwórku, walenie browarów i jaranie skuna, to jest albo debilem, albo początkującym narkomanem i alkoholikiem. W każdym przypadku staje na tym, że zostanie na tej ławce przez następne dwadzieścia jeden lat jako zasuszony moczymorda. To jest tak cudowny fragment, że autentycznie nie potrafimy go skomentować. I jeszcze: ciekawe jest, jak klima z Molesty widzi różnicę między sobą a brudnym narkomanem - ten drugi nie ma siły dać nikomu po gębie w razie ewentualnej zaczepki. Może trudno w to uwierzyć, ale właśnie przytoczyliśmy wam przynajmniej połowę recenzji. W drugiej połowie też nie ma ani słowa o muzyce, o tekstach, o niczym. Facet nazywał się Krzysztof Miazga i pewnie liczył, że zrobi ze Skandalu miazgę, ale wyszło tak, że zamachnął się z szabelką na czołg. Być może po latach zrobiło mu się za ten tekst głupio, a może po prostu o nim zapomniał. Niczym Instytut Pamięci Narodowej - z przyjemnością odkopujemy.
Brum był wydawanym w latach 90. magazynem z rockowym skrętem, a w tej recenzji jak w lustrze odbija się nienawiść ludzi zajmujących się muzyką gitarową wobec jakichś tam rapowych obszczymurów. Media naprawdę uważały hip-hop za chwilową, kryminogenną zajawką, traktując wykonawców jak debili, lumpów albo małpiszony w cyrku (zobacz Rower Błażeja, pytali jak się witamy - że wrzucimy tu klasyczną linijkę Fenomenu). Trzeba było dopiero setek wydanych płyt, tysięcy koncertów i mozolnego przebijania się do masowego odbiorcy, by rap znalazł się w tym miejscu, w jakim jest teraz. Tekst Miazgi pokazuje też ewidentny hejt fanów jednego gatunku na sympatyków drugiego - dziś rzecz zupełnie abstrakcyjna; wyobraźcie sobie, że jakiś raper ciśnie komuś, że gra rocka. A przy okazji mówi o czymś jeszcze. Może i lubimy sobie tęsknić za 90's, trochę jak ten nosacz od kurła, kiedyś to było, ale historie o tym, że do mediów pisanych brali wówczas każdego, kto potrafił poprawnie trzymać długopis, nie są przesadzone.; aczkolwiek pamiętamy, że z Brumu wypłynęło parę ważnych nazwisk (jak autor wielu muzycznych biografii, Rafał Księżyk, czy choćby naczelny pisma - Kuba Wojewódzki). Wyobraźcie sobie, że taki starczy bełkot miałby być dziś gdziekolwiek opublikowany. Miazga.