Szalony ogrodnik z podwarszawskich Łomianek, miłośnik świń, kontrowersji i dobrego freestyle’u pierwsze kroki na scenie stawiał w 2003 roku. Wtedy jego obłąkańczy styl sprawiał, że ludzie zamiast klaskać, zaciskali pięści ze złości. Dziś byłoby zupełnie inaczej.
Cholera jasna, zapomniałem napisać dla newonce, że z polskich rzeczy słucham jeszcze Gospela - oznajmił na swoim fejsie wunderkid rodzimej sceny rapowej, Schafter, a było to posłowie do naszego wywiadu. I nie jest on jedynym reprezentantem młodego pokolenia, który autora hymnicznego Hyc o podłogę szanuje nieporównywalnie bardziej, niż jego dawni przeciwnicy na WBW. Kurwa, dobry jest skurwysyn - gdzieś w innym rejonie internetu mówią podziemni weterani z ELKACE słuchając w aucie numeru Katatoniczna gorycz i naprawdę trudno się z nimi nie zgodzić, bo do dziś krajowe środowisko hip-hopowe nie dorobiło się zbyt wielu tak stylowych MC's, jak Gospel. OK, Krzysztof Gos - jak naprawdę nazywa się ten rymujący trefniś - potrafił się nieraz na bitwach sam zdissować, jego skatologicznego poczucia humoru można nie lubić (serio?), a w ciągłym balansowaniu na granicach tandety zdarzyło mu się kilka razy stracić równowagę, ale w tym szaleństwie od samego początku była metoda. No to zacznijmy od początku.
Od 2003 do 2010 roku Gospel brał udział we wszystkich ważniejszych bitwach freestyle’owych w Polsce. Wśród swoich mikrofonowych oponentów budził postrach swoją nieprzewidywalnością, stylówą i groźbami… zruchania. Spotkanie z nim na scenie to nie była bezpieczna podróż. I choć rzadko dochodził do finałów tych turniejów, to zawsze pozostawiał po sobie niezapomniane wrażenie. Bliżej mu bowiem było do Ol’ Dirty Bastarda niż jakiegokolwiek ówczesnego, rodzimego MC, a że podobnie szalona, kolorowa osobowość nie była jeszcze wtedy w cenie, większość bywalców Wielkiej Bitwy Wolnostylowej po prostu… wkurwiał. Wydawało nam się wówczas, że podobnego poziomu energii, charyzmy i zrycia nie uda mu się przełożyć nigdy na żaden numer, a tym bardziej pełnoprawne wydawnictwo. Tymczasem już w 2012 roku Gospel pokazał, jak bardzo się myliliśmy. Wtedy właśnie wyszedł mixtape Piski, zyski i wytryski, który nie dość, że zawierał w sobie dla wielu zupełnie nieprzyswajalną dawkę chorobliwego poczucia humoru i (zbyt) dalekich odlotów, to pokazał jeszcze, jak bardzo wrażliwym i emocjonalnym gościem jest ten barwny freak. A do tego jak chętnie wchodzi nie tylko w... świnie, ale również wszelkie międzygatunkowe mezalianse.
Krążek ten promował klip do bodajże pierwszego w historii polskiego hip-hopu hymnu na cześć wiejskich realiów, a viralową sławą zaczęły się prędko cieszyć numery o tym, co się działo w pewnej małej, austriackiej piwnicy i tym, że lepiej dzieci na melanż nie brać. Grubo? Grubo, ale w każdym z tych numerów bardziej niż ich kontrowersyjna wartość tekstowa intrygowało to, z jaką swadą i luzem Gospel radził sobie z bitami, które rzeczonymi bitami… nie były. O ile jeszcze podkład, pod który został nawinięty jego agroturystyczny hymn wpisywał się w - niekoniecznie polskie, ale jednak - ramy hip-hopowej produkcji, o tyle klubowe, wiksiarskie wycieczki Gosa nie miały wówczas żadnej konkurencji. Cypis nie wyszedł jeszcze z pato-podziemia, Gang Albanii nie rozpoczął swojej kryminalnej aktywności, a światowy rap zaczynał dopiero flirtować z elektoniką czy też techno.
I choć później bywało różnie, a właściwie żadne z kolejnych wydawnictw Gospela - Pizdy, blizny, smród bielizny z 2013 roku, Jestem smutny z 2016 i zeszłoroczne Pryszcze, zgliszcze, dup bożyszcze - nie zaskoczyło nas tak bardzo, jak jego płytowy debiut, to zawsze było ciekawie. Na jedynym do tej pory niemixtejpowym krążku ten reprezentant Łomianek zapędził się bowiem dużo głębiej w (nad)wrażliwe, poetyckie rejony swojej ekspresji. A na każdym następnym miksie z dużą dezynwolturą podchodził do wyboru bitów, sięgając równie chętnie po twórczość B.O.B i Metro Boomin, co dokonania Skrillexa i… Marka Bilińskiego. Na każdym też popuszczał wodze swojej niczym nieskrępowanej wyobraźni i giętkiego, wariackiego flow. I choć w międzyczasie, w 2012 roku Gospel przywdział ciut go chyba krępującą skórkę Młodego Wilka Popkillera, a chwilę później zapowiadał nagranie całej płyty na bitach Donatana, to do dziś snuje się wciąż po szarej strefie oddzielającej underground od głównego nurtu i gros swojej popularności znajduje w niszy. A naprawdę nigdy na scenie nie było tak dużo miejsca dla podobnie barwnych wariatów jak dziś. Kiedy więc dodamy do tego jeszcze jego szerokie horyzonty i rzadką umiejętność odzwierciedlania ich w chwytliwych, niebanalnych tune'ach, pozostaje nam tylko powtórzyć to, co pisaliśmy kiedyś w tekście pod tytułem Młode Wilki: komu udało się zaistnieć dzięki plebiscytowi, a komu nie?. Choć wszystkie jego patologiczne mixtape’y przeszły do klasyki rodzimego outsider rapu - podobnie jak jego hipisowski bodystocking z klipu do numeru Prosto z frontu - to jesteśmy głęboko przekonani o tym, że Gospela nie można postrzegać jedynie w kategoriach rapującego freaka i prekursora twórczości Cypisa, ale też artysty, którego stać by było na nagranie pełnokrwistego albumu w rodzaju… Nigga Please. Czekamy więc.
