Skończmy z obiegową opinią, według której Smarzowski jako ostatni sprawiedliwy rozlicza polskie patologie. Ten facet jest jak Patryk Vega: z premedytacją chwyta się tematów pod publiczkę, bazując na utartych stereotypach - pisze Jacek Sobczyński, redaktor prowadzący newonce.
Oczywiście, że między tą dwójką są zasadnicze różnice - Smarzowski potrafi kręcić filmy, Vega tak nie bardzo. Ale i tak obaj panowie mogliby sobie podać ręce; produkcje i jednego, i drugiego ogląda się jak okładkę Faktu - okropnie krzykliwe i jeszcze bardziej efekciarskie.
Generalnie twórczość Wojciecha Smarzowskiego można podzielić na trzy rozdziały. Pierwszym jest opowiadanie o niewygodnych, często przemilczanych faktach z historii najnowszej. W Domu Złym zajrzał na polską prowincję stanu wojennego, by udowodnić, że - po pierwsze - w afery mniej lub bardziej byli uwikłani wówczas wszyscy, a po drugie, że w sumie to niewiele się od tego czasu zmieniło. Wołyń ocala od zapomnienia koszmarny epizod z czasów II Wojny Światowej, rzeź wołyńską dokonaną na Polakach przez ukraińskich nacjonalistów, a Róża portretuje polską wieś tuż po zakończeniu tejże wojny, gdy rany są zbyt świeże, żeby wybaczyć mieszkającemu obok sąsiadowi, bezpośrednio powiązanemu z Niemcami. Drugi to współczesna Polska w krzywym zwierciadle: Wesele, Drogówka i Kler, który wejdzie na ekrany kin pod koniec września. Trzeci - zupełnie osobny w filmografii Smarzowskiego Pod mocnym aniołem, adaptacja alkoholowej prozy Jerzego Pilcha i surrealistyczna podróż przez świat pisarza - pijaka, który usiłuje wyjść z nałogu pod wpływem dużo młodszej od siebie kobiety. A zarazem chyba jedyny film reżysera, który koncentruje się na pojedynczym bohaterze, a nie Polsce.
I chyba przez to najlepszy, bo w Pod Mocnym Aniołem Smarzowski nie ma ambicji wieszcza narodu - więcej, stara się opowiedzieć coś o wycinku społeczeństwa, a nie jego całości, chociaż materiał źródłowy, znakomita powieść Jerzego Pilcha, aż prosiła, żeby w wersji filmowej jeszcze mocniej popłynąć w kinową psychodelię. Pół biedy, jeśli reżyser chwyta się za historię, bo to mu dużo bardziej wychodzi, chociaż im dalej w las, tym mocniej drażnią jego dziwaczne terapie szokowe, dokonywane na widzach. Dom Zły był silniej przesiąknięty dojmującą beznadzieją niż przemocą, w Róży owa przemoc dobrze równoważyła uczucie pomiędzy dwójką głównych bohaterów, ale już Wołyń ogląda się jak film gore. Ma się wrażenie, że Smarzowskiemu potrzeba kogoś, kto w kluczowych momentach powie: ej, Wojtek, ale tu naprawdę nie trzeba kręcić zabijania nienarodzonego dziecka widłami albo pokazywać, jak facetowi ktoś wypruwa flaki żywcem, bo film jest mocny i bez tego. Chociaż reakcja fanów reżysera jest zawsze taka sama - ale przecież tak było. No i co z tego, że tak było? To może od razu kręćmy tylko snuff movies albo ostrą pornografię, zamiast bawić się w jakieś niepotrzebne aluzje.
Prawdziwy dramat jest wtedy, gdy Smarzowski bierze się za kabaret. Biję się w pierś - na Weselu ryczałem jak na Nagiej Broni, bo wtedy, w 2004 roku, nikt nie śmiał się z Polaków w tak świeży, bezkompromisowy sposób. Dopiero po latach widać, jak bardzo reżyser czuje się lepszy od swoich bohaterów z Polski B i jak bezsensownie szafuje natrętną symboliką w imię niczego. Aluzje do Wyspiańskiego? Jakieś odrzeczowe nawiązania do meczu stulecia na Wembley? Przecież to jest poziom roastu Popka, z tą tylko różnicą, że tam nikt nie żartował z łoniaków między zębami, które zostały po fellatio. Tak jak w Twarzy Szumowskiej, tak i w Weselu wieś to zgraja napompowanych wódką debili, których zdolności intelektualne ograniczają się do trafienia w sedes przy puszczaniu pawia. Przykro ogląda się tak zerojedynkowe, krzywdzące kino. Jeszcze gorsza jest Drogówka - mętna, nie wiedzieć czemu kręcona częściowo z telefonu historia kryminalna, która jest tylko pretekstem, żeby nabijać się z paskudnych, zalanych policjantów, bo z kogo jak z kogo, ale z policji - chyba najbardziej znienawidzonej obok lekarzy grupy społecznej - Polacy zawsze śmieją się najgłośniej. Zresztą służbę zdrowia Wojciech Smarzowski też pewnie chętnie wziąłby na ruszt, gdyby nie to, że temat zwinął mu już Patryk Vega.
A teraz mamy zwiastun do Kleru. Święty Boże - chciałoby się krzyknąć, pozostając w temacie - czego tu nie ma? Gruby, pazerny na kasę biskup. Rytualne walenie wódy. Nawiązania do pedofilii. Kleryk w łóżku z apetyczną parafianką. Pełen zestaw kościelnych stereotypów w wersji instant, a przecież to dopiero dwuminutowy trailer. Na soundtracku Hej Sokoły, żeby jeszcze mocniej podkreślić polski paździerz. Czy ktoś mógłby schować temu człowiekowi kamerę?
Na Smarzowskiego walą miliony, bo to reżyser, którego filmy fantastycznie udają wielkie, opowiadające o ważnych sprawach kino. Rozliczenie z rzeczywistością, ale w klimacie Mazurskiej Nocy Kabaretowej. Zgoda, jest sprawnym reżyserem, w dodatku z własnym, autorskim językiem, który udało mu się przez lata wykreować. Ale jest też jeszcze sprawniejszym marketingowcem - doskonale widzi, jaki temat obecnie grzeje ludzi, więc hop, od razu robi o tym film. Producenci mu ufają, bo mało czyje nazwisko jest w Polsce gwarantem kasowych hitów - a jego owszem. Tylko polecamy zrobić sobie minimaraton Smarzowskiego, a od razu zapomnicie, że jesteśmy w Unii, żyjemy na dużo wyższym poziomie niż 20 lat temu, że jeździmy za granicę, znamy języki i ogólnie mamy prawo czuć się obywatelami świata, a już na pewno nowoczesnego, rozwijającego się państwa w centrum Europy. Zamiast tego rozejrzycie się i zaczniecie zastanawiać, dlaczego nikt obok nie rzyga w kąt ani nie zapina grubej baby na przyzbie. To właśnie casus Smarzowskiego - niby kręci o rzeczywistości, ale jako twórca żyje w dziwacznym matrixie. Pamiętajcie o tym za każdym razem, kiedy ktoś będzie usiłował wmówić wam, że jego filmy są takie prawdziwe.
Kiedyś bawiliśmy się ze znajomymi w towarzyską grę: wymyśl sobie jakikolwiek temat i spróbuj opisać, jaki film zrobiłby o tym dany reżyser. Nie muszę dodawać, że największy ubaw był, rzecz jasna, przy Vedze, ale i Smarzowskim. Spróbuję z pamięci: temat - piłka nożna. Podczas meczu decydującym o tym, kto awansuje do II ligi najlepszy napastnik drużyny X haniebnie partaczy karnego. Na murawę wbiegają kibice z kijami baseballowymi, pijany trener wymiotuje na stojący obok ambulans, z którego wypada równie pijany sanitariusz, w szatni prezes klubu kopuluje z żoną obrońcy Y. Później okazuje się, że mecz był ustawiony, a palce maczali w tym prezes przeciwnej drużyny - biznesmen z komunistyczną przeszłością, lokalny proboszcz - alkoholik i komendant policji, który dorabia sobie do pensji pędząc w stodole bimber. Aby zbadać zagadkę, do miejscowości trafia wysłany z Warszawy młody funkcjonariusz - idealista, który najpierw zostaje pobity, potem upity, a potem szantażowany zdjęciami, na których kopuluje z żoną obrońcy Y. Dopiero wizje proboszcza, któremu w toalecie, w alkoholowej malignie objawia się Stwórca i grozi piekłem sprawiają, że kleryk porzuca nałóg, po czym rusza do warszawskiej siedziby PZPN, by tam przeciąć układ. Nie trafia tam nigdy - drogę zajeżdżają mu dawni ubecy, podwładni biznesmena, którzy porywają duchownego i wrzucają do rzeki (nawiązanie do historii najnowszej - checked). W finale obrońca Y, którego zespół nie awansował, a on sam stracił szansę na otrzymanie kredytu we frankach szwajcarskich, kopuluje z własną żoną i płacze. Kamera powoli unosi się w górę, portretując całe miasteczko. W rolach głównych Arkadiusz Jakubik, Jacek Braciak, Marcin Dorociński, Marian Dziędziel i Kinga Preis.
Panie Wojciechu - oddajemy pomysł za darmo, od ręki. Z tego może być hit!