Dekadę temu galę wręczenia Oscarów oglądało średnio 40 milionów osób. Ubiegłoroczną – niewiele ponad 10 milionów. Amerykańska Akademia Filmowa ma bardzo, ale to bardzo poważny problem. I wiele wskazuje na to, że go nie rozwiąże.
94. gala rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej już w niedzielę, 27 marca. Kto wygra? Według aktualnych przewidywań ekspertów nagrodę za najlepszy film otrzymają producenci Psich pazurów, a za najlepszą reżyserię zostanie uhonorowana autorka tego westernu, Jane Campion. Bez zmian w kategorii najlepsza męska rola pierwszoplanowa, gdzie od samego początku murowanym faworytem jest Will Smith (King Richard), za to roszada dokonała się w analogicznej kategorii żeńskiej – już nie Kristen Stewart a Jessica Chastain (Oczy Tammy Faye) jest tą, która ma największe szanse na statuetkę.
Patrząc na to, jak bardzo przewidywalnymi nagrodami są Oscary, nietrudno odnieść wrażenie, że o wiele większych emocji dostarcza sam moment typowania laureatów. Jak choćby w tym roku, gdzie wydawałoby się, że Psie pazury zdystansują konkurencję, a tu okazało się, że po piętach depcze im mocno niedoceniana CODA. Albo dwa lata temu – swoją drogą to był rewelacyjnie obsadzony rok – gdy do końca nie wiedzieliśmy, czy zwycięży Parasite, 1917, a może Pewnego razu w Hollywood lub Joker? Na pewno zabawę popsuł internet; jeszcze kilkanaście lat temu wiedzę o faworytach czerpaliśmy głównie z mediów tradycyjnych i czekało się w napięciu do samego końca. Dzisiaj w każdej chwili możemy sprawdzić przedoscarowe typowania bukmacherów, a oni mylą się rzadko.
Ale to nie jest jedyny problem, z jakim boryka się Amerykańska Akademia Filmowa. Oscary nie wzbudzają w nas już takich emocji jak kilka, kilkanaście lat temu. I nie jest to tylko kwestia jakości filmów, ale sumy zmian, jakie dokonywały się i dalej dokonują w branży. Skoro zeszłoroczna transmisja rozdania najważniejszych filmowych nagród świata cieszyła się rekordowo niską oglądalnością, to znaczy, że dzieje się coś złego.
Jak internet zabija Oscary
To od zawsze była mocno specyficzne wyróżnienie. Oscary są przyznawane przez konkretną grupę przedstawicieli branży filmowej. Dużą, bo liczącą blisko 10 tysięcy osób, ale jednak – konkretną. A dziś odbiorcy nie lubią, gdy wybiera się za nich, co oczywiście zmieniła interaktywność sieci. Nie interesuje mnie konkurs bez mojego głosu, bo nie mam żadnego wpływu na końcowy wynik. Logiczne? Logiczne. Dlatego Amerykańska Akademia Filmowa postanowiła zareagować. I w tym roku po raz pierwszy wprowadza Oscara – nagrodę publiczności; głosujący na Twitterze mogą wybrać swój ulubiony obraz spośród wszystkich, które zostały zgłoszone do tegorocznych Oscarów. Ale żeby nie było bez kontrowersji – głosować mogą tylko widzowie zamieszkali w Stanach Zjednoczonych. Wiadomo, że to wyróżnienie mocno amerykańskie, ale mające wpływ na globalną frekwencję. Poza tym w walce o Oscary startują też filmy z innych krajów. Także w najważniejszej kategorii – jak w tym roku japońskie Drive My Car.
Czy nowa kategoria przekona widzów? To wątpliwe. Tu trzeba byłoby szerszych zmian, większego wpływu odbiorców na końcowe wyniki. A przecież to zawsze była nagroda od branży dla branży.
Oscary kontra streaming? Zawieszenie broni
Akademia dość długo walczyła z serwisami streamingowymi i VOD, a jej najsilniejszym orężem był punkt regulaminu, który mówił o tym, że aby ubiegać się o statuetkę, film musiał być pokazywany przez minimum tydzień w jednym z kin Los Angeles, na przynajmniej trzech seansach dziennie. To automatycznie wykluczało obrazy dedykowane wyłącznie platformom streamingowym. Ale pandemia koronawirusa wymusiła zmiany. Rok temu jednorazowo wprowadzono zasadę, wedle której kandydować do Oscara mogą także filmy, które trafiły na serwisy streamingowe, pod warunkiem, że w ciągu 60 dni od premiery zostaną udostępnione również na zamkniętej platformie Academy Screening Room. Dominacja streamingu sprawiła, że tę zmianę utrzymano. Oscary muszą otworzyć się na filmy, które są dystrybuowane tylko (albo: głównie) online.
Dlaczego? Bo ludzie kochają seanse w sieci. Dlatego w tym roku najpewniej doczekamy się momentu przełomowego: nagrodę za najlepszy film pełnometrażowy otrzyma obraz nakręcony na potrzeby konkretnej platformy. Raczej na pewno będą to netfliksowe Psie pazury, a jeśli nie one – to zrealizowana dla Apple TV+ CODA.
Podoba się panu film? Nie? A jakby dołożyć do niego zegarek?
Wielu fanów kina zadaje sobie to pytanie od lat: skoro tylko w Ameryce kręci się kilkaset filmów rocznie, to dlaczego o najważniejsze Oscary walczy zawsze tylko kilkanaście z nich? Proste – odpowiadają za to producenci. To oni zgłaszają filmy ze swoich stajni, oni też decydują, na jakie tytuły warto postawić w kampaniach, bo może im to przynieść upragnioną statuetkę, a które lepiej sobie odpuścić. I tu przechodzimy do tych sytuacji, o których nie mówi się zbyt głośno...
Nie, Akademia nie jest skorumpowana do cna. I tak, producenci lubią stosować sztuczki, które mają przekonać jurorów do zagłosowania na taki a nie inny film. Choć namawianie metodą poczty pantoflowej jest stare, jak same Oscary, to dopiero niesławny Harvey Weinstein, jeden z współtwórców wytwórni Miramax, wniósł tę sztukę na wyższy poziom. W latach 90. Weinstein ochoczo przybrał szaty namolnego domokrążcy, każąc swoim pracownikom wydzwaniać po kilka razy każdego z kilku tysięcy członków Amerykańskiej Akademii Filmowej, dopytując się, czy aby na pewno obejrzeli walczący o Oscary film Miramaksu i czy im się podobał. Wiedział, że należy walczyć o każdy głos, dlatego jako jedyny organizował pokazy między innymi w... domach starców, w których akurat przebywali co bardziej sędziwi członkowie Akademii. Te sztuczki pozwoliły mu zgarnąć worek Oscarów i stać się sprawcą bodaj największej niespodzianki w historii gali, gdy w 1999 roku dystrybuowany przez Miramax Zakochany Szekspir pokonał faworyzowanego Szeregowca Ryana. Weinstein doił grających w Szekspirze aktorów, Gwyneth Paltrow i Josepha Fiennesa, jak dorodne krasule, każąc im pojawiać się na wszystkich spotkaniach, gdzie bywali głosujący. Sam chodził z nimi, rozpowiadając wszystkim dookoła, że w Szeregowcu Ryanie nudne nie jest tylko pierwsze dwadzieścia minut, a w ogóle to byłoby dobrze, gdyby w tym roku wygrał film wesoły, nie smutny. Tak właśnie się stało.
Weinstein to jedno, natomiast lata później normalną praktyką stało się dołączanie drobnych prezentów do przeznaczonych dla akademików płyt DVD z ocenianymi filmami; a to jakiś zegarek, a to talon na weekend w eleganckim hotelu... Oczywiście nikogo na nic nie namawiając, bo to może skończyć się dyskwalifikacją z oscarowego wyścigu. O tym boleśnie przekonał się kompozytor Bruce Broughton, który w 2014 roku jednocześnie zasiadał w komisji wybierającej nagrania do nominacji za najlepszą piosenkę i... sam był autorem jednego z wyróżnionych utworów. Jakby tego było mało, Broughton podobno dzwonił do innych jurorów i namawiał ich do głosowania na swoją piosenkę.
Hollywoodzcy specjaliści od czarnego PR-u mają podczas przedoscarowego wyścigu pełne ręce roboty. Może pamiętacie o oskarżeniach wobec Jamesa Franco i Caseya Afflecka o molestowanie seksualne, które dziwnym trafem wypłynęły niedługo przed Oscarami? Jakkolwiek zarzuty nie byłīby zasadne, sam timing może dawać do myślenia. W 2018 roku słyszeliśmy o tym, jakoby Kształt wody był plagiatem, a grający w Czasie mroku Gary Oldman udzielił kiedyś antysemickiej wypowiedzi. I tak jest praktycznie zawsze. Wniosek jest jeden: nie dość, że my, widzowie, nie mamy wpływu na to, kto wygra, to jeszcze ci, którzy mają, grają nie fair.
Show must go on
Oscary to nie tylko kino, ale i targowisko próżności. A może: przede wszystkim targowisko próżności. Nie da się ukryć, że od wielu lat część widzów jest bardziej zainteresowana tym, kto jak się ubierze czy tym, co powiedzą laureaci lub gospodarze aniżeli wynikami głosowania. Jeśli wypali pomysł współprowadzącej tegoroczną galę Amy Schumer, która chce połączyć się podczas ceremonii z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim, macie jak w banku, że w poniedziałek rano media będą mówić o tym, a nie o potencjalnym zwycięstwie Psich pazurów. Natomiast wiele z tych sztuczek jest stosowanych wyłącznie po to, by o Oscarach w ogóle mówiono. Dlatego w 2014 roku prowadząca Ellen DeGeneres a to zamówiła do Kodak Theatre pizzę, by podczas gali częstować nią gwiazdy (podobno dostawca otrzymał 1000 dolarów napiwku), a tu zainscenizowała najpopularniejsze selfie świata. Pojawiały się też plotki wedle których słynna wpadka z roku 2017, czyli Warren Beatty ogłaszający zwycięstwo La La Land (w rzeczywistości wygrało Moonlight, a aktor się pomylił), nie była przypadkowa.
Poza tym nowa publiczność ma nowych idoli. Może i oscarowa legenda, Billy Crystal, jest najlepszym prowadzącym w historii, ale jego dyskretny, choć celny żart zupełnie nie sprawdziłby się w erze TikToka. Dlatego Akademia ma kłopot, bo nie może znaleźć nikogo, kto jednocześnie i dotarłby do młodszej widowni, i nie porysowałby nobliwego anturażu Oscarów. Nie wyszło zarówno z duetem Anne Hathaway / James Franco, jak i z Sethem McFarlane'em; okazało się, że to, co przechodzi w Family Guyu, nie do końca sprawdza się na scenie Kodak Theatre. Dlatego przez trzy ostatnie lata Oscary nie miały gospodarza. W tym roku galę poprowadzą trzy aktorki komediowe: Regina Hall, Wanda Sykes i wspomniana Amy Schumer. A Akademia znowu będzie szyć, ile może, byleby tylko to wszystko się nie rozleciało.
Złote, a skromne
Tyle narzekania, a przecież musi być coś pozytywnego w Oscarach? Tak – dwie rzeczy. Pierwszą jest emblematyczne dla ostatnich lat zerwanie z metką filmu oscarowego i wyróżnianie autentycznie wartościowych produkcji. Wszyscy pamiętamy, co działo się, gdy Angielski pacjent wygrywał z Fargo, Piękny umysł z Drużyną Pierścienia a Jak zostać królem z Social Network. Nuda, przewidywalność i zgrzytanie zębów. Generalnie Akademia promowała patos i łzawe historie, zwykle odwracając się od jakościowych blockbusterów i kina niszowego. Tymczasem tylko na przestrzeni ostatniej dekady najważniejszą statuetkę otrzymywały takie filmy jak – odważnie reinterpretujące pojęcie męskości – Moonlight, otwarcie krytykujące amerykańską politykę społeczną Nomadland czy Parasite, którego triumf był szokiem, bo film nie został zrealizowany w Stanach. Żaden z tych tytułów nie został nakręcony z myślą o wielomilionowej widowni, były skromne, co zupełnie nie przeszkadzało akademikom. Przyznali im najwyższy laur nawet kosztem tego, że wielu oglądających zwyczajnie nie kojarzyło tych filmów. Okej, był też rok 2019, gdy Green Book wygrał z Romą.
A druga rzecz jest akurat niezmienna od początku istnienia Oscarów. Można narzekać na bezpieczne wybory Akademii, na to, że gale są sztywne, pełne suchych żartów i wymuszonych uprzejmości, a ludzi bardziej zajmuje to, jaką sukienkę założy Jennifer Lawrence, niż rezultaty głosowania jurorów. Natomiast Oscary zawsze są ważnym budulcem przy rozpowszechnianiu wiedzy o kinie. Nawet jeśli ktoś się filmem nie interesuje, musi trafić w sieci na informacje o oscarowej gali, co automatycznie zwiększa szanse na zainteresowanie się tematem. A skoro tyle hałasu o kogoś, kto wystąpił w jakimś tam filmie, to może warto go obejrzeć? Ta podprogowa promocja dobrego kina jest nie do przecenienia, choć wraz z malejącym znaczeniem Oscarów będzie już tylko słabsza.
I nie widać większych szans na poprawę. Skoro kiedyś w wyborze seansu na wieczór pomagały decyzje Amerykańskiej Akademii Filmowej (w końcu jeśli coś ma Oscara, to musi być dobre, prawda?), a dzisiaj robią to algorytmy serwisu streamingowego albo oceny znajomych na Filmwebie, to Oscary są nam coraz mniej potrzebne. Jubileuszowa, setna gala wręczenia statuetek odbędzie się w 2028 roku. Może to dobry moment na last dance?
Komentarze 0